Kwiatkowski Zbigniew
Z korespondencją pana Zbigniewa Kwiatkowskiego łączy się przynajmniej kilka wątków:
jej autor urodził się na Wołyniu, a z wrocławskim oddziałem Towarzystwem Miłośników Wołynia i Polesia
utrzymywaliśmy od lat bardzo serdeczne związki, dalej: podobnie jak cała jego rodzina był zesłańcem,
a pamięć o tych tragicznych latach wszystkich nas zobowiązuje, przynajmniej do kronikarskiego zapisu minionych zdarzeń
i wreszcie – o czym sam obszernie pisze – był polskim Afrykańczykiem, wymienia sporo nazwisk i związanych z nimi faktów,
z pewnością ułatwiających dalsze poszukiwania.
Zatem w imieniu Towarzystwa Przyjaciół Grodna i Wilna we Wrocławiu, zamieszczając nadesłane listy na naszej stronie,
najserdeczniej dziękujemy za trud podzielenia się z nami wszystkimi bardzo interesującymi wiadomościami z Masindi;
poniżej dodając też kilka adresów internetowych.
Strony o Wołyniu. Data powstania strony: listopad 2008 r., ostatnia edycja: luty 2018 r.
KOŚCIELNY FUTOR gromada Białaszówka, gmina Berezne, powiat Kostopol,
woj. wołyńskie parafia Potasznia – http://wolyn.freehost.pl/miejsca-k/koscielny_futor-03.html
People in story: Leontyna Kwiatkowska, Jadwiga Kwiatkowska, Tadeusz Kwiatkowski, Zbigniew Kwiatkowski,
Stanislaw Kwiatkowski (1940). Fot.: moja SIOSTRA Jadwiga (13 l) i Leontyna ze Stanisławem nasi RODZICE;
miejsce wywozu: Darowatka/dzisiejsza Kostromska Oblast.
Contributed on: 27 January 2006 – https://www.bbc.co.uk/history/ww2peopleswar/stories/41/a8905241.shtml
Mieszkałem w Nyabyeya – historia Zbigniewa Kwiatkowskiego. Opublikowano:
27 lutego 2017 – http://halo-uganda.pl/mieszkalem-w-nyabyeya-historia-zbigniewa-kwiatkowskiego/
Masindi: Opowiada Zbigniew Kwiatkowski. 3 marca 2013. Afryka Inaczej, Czytelnia – http://afryka.org/masindi-opowiada-zbigniew-kwiatkowski/
Krzysztof F. Krakow, Poland. Forgotten Polish Refugee Church and Cemetery from II WW in Uganda.
Review of Polish Cemetery Masindi. Reviewed 9 June 2014
– https://www.tripadvisor.co.uk/ShowUserReviews-g644031-d4325305-r209548663-Polish_Cemetery_Masindi-Masindi_Western_Region.html
Magdalena Dubanowiczowa z d. Cieńska: 22 Mar 1895 – 20 Jan 1996 r.
Parę lat wstecz przetłumaczyłem tę ksiażkę na angielski (istnieje jako rekopis) z myślą o własnych potomkach.
Rodzaj uzupełnienia do własnych i Ojca wspmnień. Nasza deportacja to szczególny paradoks życia.
Uniknęliśmy losu naszych sąsiadów, gdy Futor został zniszczony, nie jestem zupełnie pewny, ale chyba w Maju
i Wrzesniu ‘43 r. Dubanewiczowa opisała warunki nieznane dużej ilości wygnańców, ktorzy, jak my, Syberię
poznaliśmy dopiero po amnestii ‘41 r.
Marian Pacholak
NUKAT – http://katalog.nukat.edu.pl/search/query?term_1=dubanowiczowa&theme=nukat
Do 1989 r. książki te nie miały prawa zaistnieć w naszej świadomości – zob.: Ewa Bagieńska, Wychowana w Biurze Katalogowym,
czyli: Jak się katalogowało książki w starym BUW – http://archiwalna.buw.uw.edu.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1086&Itemid=208
"Co katalogowaliśmy? Najwięcej książek, tak jak i dziś, przychodziło jako egzemplarz obowiązkowy od wydawców. [...] Niezwykle ciekawe
były te polskie, wydawane na Zachodzie. Czytelnikowi dostęp do nich utrudniano, ponieważ były automatycznie wstawiane do „Cymeliów"
czasem nawet, co groźniejsze politycznie, do „Cymeliów S". W Biurze zawsze były przechowywane w pokoju kierowniczym, ale zanim trafiły
do Magazynu wszyscy zainteresowani mieli okazję podczytywać. Pamiętam, ile emocji przeżywaliśmy kartkując np. wspomnienia Aleksandra Wata,
czy relację z zesłania do Kazachstanu pani Magdaleny Dubanowiczowej. W oficjalnej historiografii takie fakty nie istniały. Możliwość sięgnięcia
po zakazaną literaturę dawała poczucie odrobiny wolności w socjalistycznej codzienności".
Dziś są źródłem historycznej i publicystycznej dyskusji; zob.:
Tadeusz Sucharski, Przestrzeń śmierci – przestrzeń przetrwania. Obrazy środkowoazjatyckich republik sowieckich w polskiej literaturze zesłańczej
i łagrowej, [w:] Wschód muzułmański w literaturze polskiej : idee i obrazy, red. G. Czerwiński, A. Konopacki, Białystok 2016, s. 233-263
– https://repozytorium.uwb.edu.pl/jspui/bitstream/11320/4818/1/Czerwiński_wschód-muzułmański_DRUK.pdf
Ewa Kowalska, W poszukiwaniu interpretacji rzeczywistości zsyłkowej lat 1940-1941, „Niepodległość i Pamięć” 1998 nr 5/2 (11), 199-215
– http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Niepodleglosc_i_Pamiec/Niepodleglosc_i_Pamiec-r1998-t5-n2_(11)/Niepodleglosc_i_Pamiec-r1998-t5-n2_(11)-s199-215/Niepodleglosc_i_Pamiec-r1998-t5-n2_(11)-s199-215.pdf
Polskie Osiedle Masindi.
Zbigniew Kwiatkowski
<zbigniewkwiatkowski@btinternet.com>
śr., 24 lip. 2019 r.
Pozdrawiam,
Jestem byłym mieszkańcem tego Osiedla, przybywszy tam na Wigilie 1942 r. Czy interesują Pana szczegóły z życia Osiedla?
Jozef Klincewicz, pochowany na Kościelnym Cmentarzu to nasz bliski sąsiad i mój opiekun szkolnej klasy.
Marian Pacholak <mmpacholak@gmail.com>
25 lip 2019 r.
Witam serdecznie,
oczywiście, że tak; nb. jest Pan w Spisie - KWIATKOWSKI Zbigniew, 23-8-1936, Masindi
https://grodnowilno.locloud.pl/files/original/1e400c7ecd5b1050b58b2ece7bc2e7e1.pdf
Sp. Pan Klincewicz jest pochowany w Masindi - Klincewicz Józef, ur. 27.02.1905 r., zm. 02.01.1945 r., numer nagrobka 39
- http://www.polskiecmentarzewafryce.up.krakow.pl/cmentarz/3
Zbigniew Kwiatkowski
czw., 25 lip. 2019 r.
Bardzo mnie przyjemnie. To spis ‘44 r., dom w którym mieszkaliśmy był podzielony na trzy części.
Jeden koniec zamieszkały przez Elżbietę Draczkowska/c. Irena, środek/Maria Marzec, Zbigniew i Danuta,
nasza Rodzina w lewym końcu patrząc się od ulicy. Klincewicz mieszkał naprzeciw nas od tylu.
Na blogu Beaty Borowieckiej (Halo-Uganda) zamieściłem krotki opis naszych przeżyć z fotografiami.
Wnioskuję ze Pan wie o numerowaniu poszczególnych części Osiedle, nie były budowane w kolejce numerowania,
ani położenia po trojce. To zaznaczyłem na mapce blogu Beaty. Patrząc sie na satelitarna mapę, wjazd do 5-tego obozu,
gdzie mieszkałem, był na drodze prowadzącej na północ od Kościoła około 500 m po lewej.
Następna ulica zajmowana szkoła, ostatnia gdzie my mieszkaliśmy.
W toku spisywania historii moje Rodziny parę razy spotykałem zapisy o Osiedlu, ale przeważnie z opowiadań drugiej reki.
Widziałem wspomnienia o CHODZENIU do Masindi, WYJAZD za przepustka, owszem ale nie chodzenie około 30-tu kilometrów.
Chodziło sie do jednego z dwóch Hinduskich sklepów przy tartaku na drodze do Butiaby albo na rynek w Nyabyeyi.
Pragnę by jak najwięcej faktów bez mylących pomyłek zostało sie na przyszłość.
Brat Moj, Tadeusz był ostatnim sekretarzem Hufca Harcerskiego Masindi, posiadam swoje świadectwa szkolne
i niektóre podręczniki Rodzeństwa (wydane w Jerozolimie) razem z oryginalną pieczątką Hufca Harcerskiego.
Teren i najbliższe okolice Osiedla dobrze pamiętam z wyjątkiem szczegółów Pierwszego, gdzie prawie nigdy nie zawitałem.
Chyba na razie dosyć, oczekuje Pana reakcje i pytania. Dziękuje za załączone linki.
Serdecznie, Z.
Osiedle Masindi/Uganda.
Zbigniew Kwiatkowski
niedz., 11 sie, 2019
Witam Pana,
Jeśli to Panu będzie odpowiadało ograniczę sie do wspomnień e-mailowych. Dyspozycja w pełni Pańska.
Po przybyciu na teren Osiedla, następnego dnia przywitał nas pożar pobliskiej trawy, upłynęło parę dni nim przenieśliśmy się
na stale do 5-tego Obozu. Tu zaznaczę że, potocznie, nigdy nie słyszałem użycia nazw poszczególnych części Osiedla
oprócz ulicy “Jak kto chce” (główna droga przez Osiedle) i “Pańska ulica” (administracja Osiedla). Potocznie używaliśmy numery.
Z początkiem ‘43 r. poszłem do Szkółki, która mieściła się w północno-wschodnim kątku 4-tego Obozu/pojedynczy budynek.
Opodal płynął malutki strumień, którego piaszczyste dno roiło się dziesiątkami drobniutkich żółwiów. Wielka uciecha nasza w przerwach od nauki.
W krótkim czasie otwarta została Powszechna Szkoła Nr 2 na terenie 5-tego Obozu. Przyległa, pod prostym kątem, do ulicy “Jak kto chce”
wjazd zabezpieczony wbitymi palami z obu końców. Było tam sześć budynków. Pierwszy od Obozu był magazynem.
Blisko na północ od Szkoły była Świetlica.
Uczeniem zajmowali sie Jozef Klincewicz, Maria Aksentowicz, Helena Rozbicka i dwie młode panie,
których nazwisk nie mogę przypomnieć. Dyrektorka była Zofia Karocka, szczupła blondynka lubiana i poważana przez uczni[ów].
Lekcje odbywały sie 6–ść dni w tygodniu 8-1/8-12 na zmianę. Sobota zawsze 8-12. W późniejszych latach,
gdy ludzie zaczęli wyjeżdżać z Osiedla Szkoła została połączona z Pow. Sz. Nr. 2 na terenie 3-ciego Obozu,
gdzie też istniały Gimnazjum Og.Kszt./Liceum i Szkoła Zawodowa. Pani Karocka została dyrektorką połączonych Szkół.
Wspomnę o planie Osiedla w Pańskim posiadaniu, dolna ulica 5-tego dochodziła do głównej tylko nie było domów w tym końcu przez 50/60 metrów.
Na południe od naszego domu, brzeg Środkowego Placu stal mały wodociąg, pompa z silnikiem Petter napełniała zbiornik na dachu,
który zaopatrywał parę kranów rozmieszczonych na ulicach Obozu. W pobliżu był[y] magazyny, ogólny i z żywnością.
Miedzy tymi domami a naszym mieszkał Jozef Klincewicz. Z nim Rysiek Korycki, ministrant kościelny, którego matka zmarła w Kazachstanie.
Osiedle, rozłożone wzdłuż luku głównej drogi (ulica “Jak kto chce”) było około półtora kilometrów długie od bramy wjazdowej,
na drodze Masindi-Butiaba do ostatnich domów 8-mego obozu które nie dochodziły do głównej drogi.
Widziałem [w]zmianki w wspomnieniach o “słoniach ocierających sie o trzciny domów” Osiedla, niestety nigdy nie słyszałem
o tym mieszkając tam, słonie widziane jedynie około Butiaby na brzegu Jeziora Alberta, odlegle o 40 km. Hieny na Osiedlu,
bardzo rzadko, nocami. Węży widziałem 4. Dwa w strzesie domu sąsiedniego, jeden na własnym podwórku.
Zabiły go kury na moich oczach chociaż miął około półtora metra długości. Czwarty to ogromny pyton zastrzelony
na terenie 6-tego Obozu (sierociniec), mierzył 5m 17cm.
Jedyny wypadek z wężem, o którym wiem to plująca kobra w składzie Gimnazjum,
chłopak ofiara długo był leczony nim wzrok powrócił do normalności.
Jednak........w końcu naszej ulicy, miedzy 5-8 obozami było boisko i pole manioku. Maniok rośnie do dwóch metrów wysokości,
tam znalazłem i z duma przyniosłem wężową skórę (częściowo zniszczona) około tej długości. Skrzyczany przez Mamę,
wtedy uświadomiłem że niedawny właściciel mógł być w pobliżu.
Domy Osiedla były na zboczu “Góry Wandy” (Nyabyeya), najdalsze budynki 8-mego Obozu już były na płaszczyźnie.
Dalej pole uprawne, trawa słoniowa i gesty las. 150/200 metrów w głąb wypływał strumień, którego źródła nie znałem,
ale w strumieniu budowałem często tamę z rówieśnikami nie zwracając uwagę na czas.
Strach prędkości dodawał, gdy biegliśmy do domu o zachodzie słonka. Strumień ten płynął na południowy zachód,
skręcał na północ przez rozlegle bagno nim kierował sie na północny wschód. Tu juz był wartko płynący wzdłuż wysokiego prawego
brzegu pokrytego lasem. Raj dla nas, gdy Szla tam wycieczka szkolna.
W tych pierwszych miesiącach życia na naszej ulicy dużo sie zmieniło. Susza przeszła, pierwsze deszcze i zielenizna wokół.
Mama skopała ziemie koło domu i zaczęła sądzić warzywa. Skąd nasienie?, nie wiem. W zupełnie krótkim czasie zaczęły
rosnąć ziemniaki, kapusta, marchewki i cebula. Z czasem mięliśmy rząd kukurydzy, 6 drzewek paw-paw, banana i ananasa.
Ananasy rzadko sadzono przy domach by nie zachęcać komarów w wklęśnięciu liści.
Mała pieniężna, miesięcznie wypłacana, zapomoga umożliwiała zakup żywności na niedalekim rynku tubylczej wioski.
Owoce były tanie, jajka też. Bardzo drogie były jabłka, kiedy się pojawiały w Osiedlowym w Sklepie.
Z czasem mięliśmy kury i własne jajka. Okazyjnie, szczególnie na Boże Narodzenie, koguty stawały sie ofiarami stołu.
Serdecznie, Z.
Osiedle Masindi 3.
Zbigniew Kwiatkowski
18 sie 2019 r.
Patrząc na teraźniejszą, satelitarną mapę okolicy oprócz Kościoła i części 6-tej ulicy nic nie pozostało z Osiedla.
Teren 5-tego/8-mego/3-ciego Obozów jest zalesiony. Tubylcza wioska w północno-wschodnim kierunku w miejscu, gdzie istniał “strumyk żółwi”.
Budynki Szkoły Leśnej, mniej więcej, na miejscu dawnej Poczty i Sklepu. Dawny las na północy trochę tylko wycięty w porównaniu
do dawnych lat. Przybyla droga na południe i wschód od Kościoła.
Czasem przychodziło iść do Hinduskiego Tartaku/Sklepu przy drodze do Butiaby. Całodzienna wyprawa ścieżka,
która zaczynała sie w końcu naszej ulicy, dołączała do szerszej, która skręcała na południowy zachód. Pierwsze kilometry
wzdłuż lasu były łatwe w porannym chłodzie, ale gdy wyszło sie w teren tylko rzadko porośnięty drzewami gorąc stawał się dokuczliwy,
dalszy chód nie zachęcał do rozmowy. Około południa przechodziło się obok uprawnego pola wioski po lewej stronie już niedaleko
od pierwszych drzew Tartaku. Zakupy, bez zwłoki czasu i powrót, który zwykle zakańczał sie po zachodzie słonka.
Parę minut po szóstej i błogi odpoczynek po wyjściu z domu przed ósmą.
Na naszej ulicy mieszkał zdolny koszykarz (jeszcze posiadam “walizkę”, którą nam zrobił na wyjazd do U. K.), który poszukując lian
na materiał zabłądził w lesie i spędził noc na drzewie. Gdy nie wrócił przed wieczorem do domu rozpoczęło się poszukiwanie.
Długo było słyszeć bezskuteczne wołania poszukujących, dopiero w połowie ranka sam wrócił przemoczony rosą.
Niedaleki jego sąsiad założył pasiekę z paru uli. Niestety afrykańskie pszczoły od tysięcy pokoleń były niszczone przez tubylcze metody
zbierania miodu. Gdy przyszedł dzień miodobrania rezultat był nieprzyjemną niespodzianką. ”Pszczelarz” schował się w domu,
a przechodnie zmuszeni do biegu w miarę możliwości. Jednak nie wystarczyło to mnie, bo dwie mściwe pszczoły dogoniły mnie,
gdy dawałem nurka przez otwarte okno naszego domu. Ból użądlenia trudno określić.
Co roku, w suchy sezon paliła się trawa otaczająca Osiedle. Palona była celowo przez tubylców, nie było groźby dla Osiedla,
ale często spalone cząstki, dzień lub dwa, spadały na Obozy. Rezultatem była bujniejsza roślinność z nastaniem
deszczowej pory w kwietniu. Okoliczna gleba tylko przez rok czy dwa była żyzna, jak poznały nasze “ogrodniczki” w krótkim czasie.
Wspominając żywność: widziałem wspomnienia o wspólnych kuchniach i stołówkach. Oprócz szpitalnych stołówek nie widziałem
wspólnych stołówek. W naszym 5-tym Obozie kuchnie były w oddzielnym budyneczku z prymitywnym “piecem” wspólnie używanym
przez mieszkańców danego domu. Z Obozowego Magazynu dostawaliśmy ziemniaki, wołowinę, czasem rybę z Jeziora Alberta.
Nie jestem pewny pochodzenia sardynek w puszce/bekonu w puszce/mleka w proszku i masła/soli/cukru.
Skromna zapomoga nie pozwalała dużo “luksusów”. ”Prawdziwe” mleko pamiętam tylko, w ograniczonej ilości, dla najmłodszych.
Owoce, na tubylczym rynku, były tanie i mieliśmy jarzyny z własnego ogrodu.
Drewno do kuchni było często z Magazynu jednak często też trzeba było zbierać i rąbać gałęzie
z buszu w czym Mamie pomagał Tadek, mój brat.
Z.
Zob. też: Maria Dutkiewicz, Wspomnienia i notatki – http://grodnowilno.pl/dutkiewicz-maria
Osiedle Masindi 4.
Zbigniew Kwiatkowski
pon., 26 sie, 2019 r.
Z codziennego życia i niektórych wydarzen w Osiedlu.
W ‘43 r. Osiedle bardzo prędko doszło do pewnej rutyny, dorośli byli zajeci różnymi pracami
(mówiac o “doroslych”, to były kobiety w ogromnej większosci; mężczyzn było mało,w starszym wieku),
młodzież w szkołach.
Powstało parę warsztatów, przędzarnia m. in. (gdzie pracowala moja Mama), rozpoczela się budowa Kościoła.
Powstal Szpital, rozbudowany na trzy budynki stał w rząd z Kościołem równolegle, poniżej ”Panskiej ulicy”.
Z czasem, otworzyl się budynek “Ymki”, gdzie wyświetlano filmy i [dawano] przedstawienia Szkolne.
Filmy czasem były ogłaszane przez pewnego Filipa wędrującego po Obozach z dwoma tablicami.
Był raczej “upośledzony” wzrostem, ale nie głosem.W tym czasie my, najmłodsi, odkrylismy sekret rzucania
kamyków rozkłutym na końcu kijkiem. Pewnego dnia, gdy Filip maszerowal pobliską scieżką skusilo mnie coś
i “puściłem” ziemniakiem w jego kierunku. Horror!!!, trafilem.
Gdyby tylko drobna cześć gróźb Filipa sprawdziła sie, przestalbym istnieć.
Władze Kolonialne aktywnie zniechecaly tubylcow od handlowania na terenie Osiedla.
Przeważnie były to oberemki [naręcza, wiązki np. siana] paliwa. Jednego dnia wzdłuż naszej ulicy biegnący
i ścigany młody mężczyzna skrecił w nasz ogrod. Mama, jednym ruchem, wskazała na przybudowkę obok domu
i stanęła przed drzwiami. Goniacy policjant wskoczył do ogrodu i.... pobiegl dalej.
Wypuszczony “handlarz” jeszcze drżał ze strachu ruszajac w przeciwnym kierunku.
Mało było miłosierdzia dla złapanych, ciosy drewnianą pałką i zdrutowane rece widzialem sam.
Nie pamiętam kiedy, ale nastał system nocnych stróżów po Obozach. W naszym, na drzewie obok Magazynu
wisiała żelazna rura, druga do uderzenia na ziemi. Nasza sasiadka, Pani Marzec, dyżurując pewnej nocy o mało
nie podniosla węża zamiast tej drugiej rury.
Lekcje szkolne, jak przedtem wspomniałem, kończyły się w południe. Gdy upał opadał około czwartej
i w niedzielę był czas zabaw i częstych wypraw do lasu. Niestety strach nie istnieje w takich warunkach,
ani myśl o trosce Rodziców. W lesie za Ósmym Obozem wisiala długa liana z poprzeczką u dołu.
Ulubiana huśtawka starszej młodzieży, wyzwanie odwagi dla młodszych. Tam też, na prawo, rosły dzikie ogórki.
Jadalne, gdzie siegało słońce, niemozliwie gorzkie w cieniu. Z warzyw naszego ogrodu najsmaczniejsze
były orzeszki ziemne, marchewka i owoce pau-pau. Po pożarze trawy czesto szukalismy różowych bulw.
Były kwaśne i soczyste.
W buszu, paręset metrów od końca naszej ulicy, bylo parę zupełnie gładkich wypukleń. Szaro-brazowe kolorem dudniły,
jakoby puste w środku, uderzone kamieniem. Tam czworo z nas odkryło i na zawsze pozostawiło “przyjemność”
papierosów. Naokoło rosla parometrowa trawa “słoniowa”. Setki ptasich gniazd, szczególnie w deszczowy sezon.
Tu, mozolnie, budowaliśmy małe szałasy nie zważajac na możliwe niebezpieczenstwa. ”Niebezpieczeństwo” istniało
na scieżce od Kościoła (na ukos za 4-ty Obóz) do małego zródła w postaci drobnych, tubylczych, kóz.
Psów mało było na Osiedlu, kotów wiecej. Parę domów od nas była oswojona, mała małpka.
Mieszkala na drzewie “swego domu”, regularnie nosiliśmy jej kwiaty, ktore wybierała i jadła by odwdzięczać się
przeglądem naszych włosów.
Przez ulicę “Jak kto chce”, naprzeciw Szkoly Powszechnej No. 2 było boisko sportowe, gdzie mecze piłki nożnej
między Gimnazjum a Szkołą Zawodową były zacięcie rozgrywane. Tam też, już po wojnie, odbył się pokaz
oddziału Wojska Ugandy. Był samochód pancerny, działko z ciągnikiem i moździeż. Było późne popołudnie
kiedy odbył się szczyt pokazu. Bez wahania odpalił moździeż trzy razy, trzy wybuchy rozsnuły dym na stoku “Gory Wandy”.
Parę minut później odpalilo działko w ten sam cel, błysk ognia niedaleko scieżki prowadzacej na szczyt.
Na koniec ruszył samochód goniony przez egzotycznych “wojowników”, objechał boisko, nagle stanął
i puścił serię z karabinu maszynowego. Posypały się wierzchołki trawy słoniowej i oklaski.
Serdecznie Pozdrawiam,
Z.
Masindi 5.
Zbigniew Kwiatkowski
śr., 4 wrz. 2019 r.
Pod koniec 43 r. Osiedle już przybrało obraz, który niewiele się różnił do poczatku pierwszych
wyjazdow w 47 r. Prowiant dostarczany do Magazynu był różny. Wołowina, twarda, ktorą Mama zwykle
siekała na kotlety z cebulą, ziemniaki, mąka, okazyjnie ryba. Czasem suszona “na deskę”, czasem swieża,
raz czy dwa były ogromne (75/80 cm) nilskie okonie z Jeziora Alberta. Rybę Mama piekła na wolnym ogniu,
głowy i ogony były “przysmakiem” kur, [nastepnie:] sól,cukier. W latach powojennych można było dostać
konserwy sardynek, mleka w proszku i jajek tak samo.
Na tubylczym rynku były jajka, mąka, owoce-manga, banany zwykłe i zielone do gotowania, orzechy kokosowe,
słodkie ziemniaki (nienawidziłem je), makę z kassawy, kukurydzę. Z prawdziwie przysmaków tubylczych,
suszone termity i ich “królowe”, kształt i wygląd pędraków. Do tego dochodziły własne jajka (rynkowe też),
trochę własnych warzyw i ziemniaków. Prawie “imponujaca” lista tylko nie bardzo dostępna ilością, biorac
pod uwagę nasze skromne “kieszenie” (zapomoga plus co mógł przeslać Ojciec ze swego żołdu).
Były też bardzo nieliczne koguty z własnego chowu. Tym był gwarantowany koniec, jeśli istnieli,
na Boże Narodzenie, ale pamiętam też Święta, gdy głównym posiłkiem była duża miska gotowanej kukurydzy
z masłem. Podstawowe życie, które nie miało smutkiego skutku na codzienne istnienie.
Harcerze i harcerki organizowali obozy i zawody. Wyjeżdżali też do inych Osiedli, [brat] Tadek ze swoją Drużyną
był przez dwa tygodnie w Koji, gdzie mieszkała jedna z naszych znajomych z deportacji. Szkoły organizowały
całodzienne wycieczki do Butiabi na Jezioro Alberta. Jechało się ciężarowką na zachód, później droga skręcała się
po zboczu niskich pagórków na południe, po przeciwnym stoku na północ, by skręcić powtórnie na zachod
dojeżdżając do Jeziora przez obszerną równinę. W tych latach droga rozwidlała się blisko brzegu, na prawo do portu,
na lewo do szerokiej piaszczystej plaży z metalowym ogrodzeniem w wodzie (bezpieczne choć ograniczone
pływanie od krokodyli). Jednak prawie nikt nie korzystał z tego zabezpieczenia, biegiem po goracym, miękkim
piasku i plusk do wody. Płytka do kilkunastu metrów od brzegu w następnych paru był brzeg o wiele głębszej.
Dzień schodził szybko, sama jazda trwala przeszło godzinę, ale uciechy nie do opisania. Słonko już się chylilo,
gdy blisko za zagrodą, gdzie trawa rosła prawie do brzegu pojawily się... cztery słonie, trzy duże i słoniątko.
Weszły w wodę, rozpoczęło się polewanie. Staliśmy zaczarowani w miejscu, niestety wkrótce nadszedł
czas odjazdu. Było już ciemno, gdy przejechaliśmy pagórki wracajac.
Młode mózgi nie myślą o niebezpieczeństwach, prawie co dzien, a szczególnie w Niedzielę spędzaliśmy
długie godziny w buszu albo lesie, który zaczynał się za paruset metrowym pasem uprawnej ziemi
i słoniowej trawy po przejsciu 8-ego Obozu. Jednej Niedzieli przesiedzieliśmy długi czas obok Ugandyjczyka
oprawiajacego ostrza w strzały, z wielką cierpliwoscią pokazywał nam wszystkie szczegóły tej pracy.
Ostrze wchodziło w drzewiec i było umocowane włóknem, które darł z korzeni drzewa, pod którym siedział.
Było pokryte ciemno-czerwonym sokiem, owinięte ciasno na ostrze i drzewiec, twardniało w parę minut.
Często, pod koniec tygodnia, widziałem tubylcze polowania na zwierzątka wielkości świstaka.
Ulice Obozów miały sporo żywopłotów, po późnym deszczu wylatywały z nich setki robaczków świętojańskich.
Nasza uciechą było złapanie kilku w przezroczysty papierek.
Chociaż Osiedle było położone wysoko nad poziomem morza, gdzie teoretycznie było mało komarów
z malarią, malaria była czestą chorobą. Opieka szpitalna, bardzo staranna, opierała się na chininie
przyjmowanej dwa razy dziennie. Wybór prosty, wstrętny gorzki płyn, wstrętniejszy proszek.
Osobiście przyjmowałem z mdłością i szybkim przyjęciu cukierka. Prawie jedyna okazja by mięć tę przyjemność.
Opieka nie tylko była staranna, czułość pielegniarek nie do zapomnienia, szczególnie
dla najmłodszych na sali. Z czasem mepakryna zastapiła chininę, gorzka pigułka, ale łatwa do połknięcia
po tygodniu zabarwiała skórę na żółto.
Wspominajac najmłodszych urwisów wyczyny, Zdzisiek Sulma spadł z drzewa obok wjazdu do szkoły,
Ja wynajętym rowerem wjechałem do rowu i zarazem mając malarię leżeliśmy razem w szpitalu.
Tragedią była śmierć trojga pielegniarek, gdy piorun uderzył w budynek szpitalny.
Piorun uderzyl też w sąsiedni dom jednak nikt nie ucierpiał, a ulewny deszcz stłumił pożar.
Pamiętam tylko jeden pożar w naszym Obozie, dom na naszej ulicy spalił się do szczętu w godzinę.
Mała była możliwość gaszenia, tylko istniały wiadra wody.
Z.
Southampton, Wielka Brytania—Mombasa, Kenia
Dziś: z przesiadką (2 lub więcej przesiadek) 14 godz. 50 min
Całkowity dystans: 7 215,86 km (4 483,73 mil)
Masindi 6
Bezpowrotna zmiana.
czw., 5 września 2019 r.
Pierwszy okres powojenny oprócz większego wyboru w prowiancie nie przyniósł nagłej zmiany w codziennym życiu.
Dopiero w 46-tym roku zaczęły się ujawniać troski o przyszłość. Zmiany i koniec bytu Osiedla zaczęły być częstym
tematem rozmów naszych sąsiadów. Czuć było brak pewności co do dalszego losu. Nie pamiętam dokładnej daty,
gdy dowiedzieliśmy się o rozruchach tubylców, przeciw Władzy Kolonialnej, gdzieś w pobliżu.
Przez możliwość objęcia naszego Osiedla tym wydarzeniem spędziliśmy jedną noc ubrani
i niepewni co będzie. Naturalnie nic się nie stało.
Jeszcze w pod koniec 44 r. kilkunastu z młodzieży przed dwudziestką wyjechało, by wstapić
do Polskiego Wojska, teraz rozpoczęły się pogłoski o dalszych wyjazdach. Tym razem Rodzin.
Z początkiem 47 r. drobne zmiany w zamieszkaniu zaczęły być widoczne. Parę domów dolnej
ulicy 8-mego Obozu opustoszały, parę młodych bananów pojawiło się blizutko ścian.
Już było nas mniej bawiących się w lesie.
Pewnego dnia do Osiedla przybyla Misja z Polski omawiać powrót do Kraju. Pamiętam to zebranie koło
naszej Księgarni/Świetlicy (stała kilkadziesiąt metrów na północ od dawnego wejscia do Szkoły
Powszechnej No2/Ulica “Jak kto chce”). Bardzo prędko przerodziło się we wrogość do Delegatów.
Ogromna większość zebranych była kobietami z pamięcią i stratami pobycia w strasznych warunkach
deportacji do Z.S.S.R, nie wierzyły, w żaden sposob, obietnicom Delegatury.
Poleciało parę jajek, pomidorów. Koniec zebrania.
Od Ojca mieliśmy zawiadomienie, że wyjeżdzają z Włoch do Wielkiej Brytanii, zaczeliśmy myśleć
o spragnionym połaczeniu z nim, bez wiedzy o możliwości. Różne pogłoski krążyły po Osiedlu,
ale nic konkretnego. Czuło się niepewność jeszcze, gdy dowiedzieliśmy [się], że “wojskowe rodziny”
będą wyjeżdżać do W. Brytanii. Co z innymi?, wyjazd do Polski?, nie było pewności u tych Rodzin,
jak Maria Marzec (Mąż zaginiony policjant), czy Elżbieta Drakiewicz (wdowa), z którymi dzieliliśmy nasz dom.
Codzienne życie, subtelnie zmienione płynęło dalej.
Chyba w październiku Ojciec zawiadomił nas (i Administracja Osiedla), że jesteśmy na liście
wyjeżdżających do W. B. Trzeba było się przygotować do wyjazdu, posiadaliśmy bardzo mało.
W braku walizki Mama zamówiła, u koszykarza na naszej ulicy, plecioną wersję (dotychczas ją mam),
reszta rzeczy do szytych worków.
Zmiany teraz już były widoczne wszędzie, mniej uprawnej ziemi, wiecej pustych domów, mniejsze klasy szkolne.
Na Pasterkę 47 r. Kosciół był zapełniony, dziesiatki na dworze. Głos kolęd i Szkolnej Orkiestry
(Tadek grał na klarnecie) rozchodził się daleko po wspaniałym, pełnym, księżycu.
Stałem zewnatrz czujac pewną trwogę przyszłości, parę dni później już tylko myślałem
o zawiadomym wyjeździe do Anglii w lutym.
Tygodnie do wyjazdu szybko upłynęły, byliśmy spakowani parę dni przed wyjazdem.
Martwiłem się o moją ulubioną kotkę, którą miała wziać Danusia Marzec.
Nadszedł dzień wyjazdu. Mało spaliśmy poprzedniego wieczora, transport wyruszał o 2-giej z rana.
Oczekiwał nas szereg autobusów, który ruszyl w drogę do Kampali bez zwłoki po załadowaniu.
Szaro było, gdy nasz samochód zatrzymał się opodal małego lasu, kierowca z pomocnikiem niosąc duże
pojemniki pobiegli w tym kierunku wracając z wodą do chłodnicy. Około południa, z hukiem, chłodnica pękła
i stanęliśmy w plantacji bananów, reszta autobusów pojechala dalej. Tam staliśmy parę godzin nim zabrał nas
autobus w dalszą drogę i zawiózł na stację Mukono (20km od Kampali) do czekajacego pociagu.
Podróż pociągiem była ciekawa. 7 usiłowań nim pociąg pokonał dojazd do pierwszej stacji po przejeździe
wodospadu Owen Falls. W Tororo poprzedni, z bydłem, pociąg wykoleił się. Dobę zajęła naprawa toru.
Do Mombasy przybyliśmy w południe, by załadować się na czekający “Caernaevon Castle”.
W poranek byliśmy w drodze do Anglii, Afryka i Osiedle już tylko wspomnieniem.
MV Carnarvon Castle – http://www.bandcstaffregister.com/page4325.html
Ships and Passenger Lists of Polish WW2 DPs arriving from Africa and Europe
– http://www.polishresettlementcampsintheuk.co.uk/passengerlist/shipsindex.htm
Wspominajac te czasy czuję się moralnie zadłużony, by wspomnieć ludzi, ktorzy pomogli nam przeżyć
długą drogę z Wołynia do Masindi. Wspominam wyłącznie znanych mnie osobiście lub Ojca i Mamy pamięci,
bez porównania z innych przeżyciami. W noc aresztowania szeregowiec N.K.W.D., zbroniony kontaktu
z aresztowanymi, ukradkiem szepnął do Mamy, ”bież wszystko, co ciepłe i jedzenie, tam,
gdzie was wiozą nie ma nic”.
20/2/40, okolica wywiezienia, starszy wiekiem woźnica “bardzo was żaluję i współczuwam, mówili nam,
że wy wrogi ludu, a jesteście tacy jak my”. Miejsce zesłania, biedna wyniszczona okolica, ”Bania” po przybyciu,
skwarki dzieciom, chleb/malinowy “czaj” dorosłym. Nikita Nagibin/Lara, dar pieniędzy na kupno “walonek” Jadzi.
Starsza wiekiem “znachorka” która, ryzykujac trzy miesiące więzienia za tę przysługę, wyleczyła mnie z zółtaczki.
Z dalszej podróży, goły step w Kazachstanie/zatrzymany pociąg/parę domów. Ukrainka spod Kijowa daje nam
własny obiad. Kirgistan, kwatera u Mytrenkow/koloniści z Woroneża/Nasz Ojciec do Wojska.
12/2/42, kwiecień bez żadnej wiadomości, zasoby nieistniejace, biedna okolica pomoc znikad,
wieść o przybyciu Polskiego Wojska/40km. Anna Mytrenko i córka Anna (“Niura”), całodzienna wędrówka
do wojska, Ja najmłodszy często niesiony. Nieznana Uzbeczka ofiaruje nocleg o zachodzie słonka. Wojsko w Blagowieszczance/14 P. P. ,
sierzant Urban/troskliwa opieka cywilami. Iran, rosyjski kierowca/pomoc Mamie.
Dzisiaj, gdy tyle istnieje zawistnej nienawiści, pragnę przypomnieć że “druga strona medalu” też zawsze byla.
Dziekuję Panie Marianie za udostępnienie miejsca na Portalu Grodno/Wilno, na wszelkie pytania
chętnie odpowiem, kilkanascie lat spędziłem w poszukiwaniu przeszłości tych lat.
Serdecznie Pozdrawiam,
Zbigniew Kwiatkowski.
To my Panie Zbigniewie, życząc zdrowia i samych pogodnych dni,
bardzo, bardzo dziękujemy - za każdy dzień wspomnień
i tej wspólnej, choć tylko internetowej, rozmowy.
Marian Pacholak i Towarzystwo Przyjaciół Grodna i Wilna
oraz "tutejsi (wrocławscy) Afrykanczycy".
Masindi, ok. 1945 r. Monety 1, 5 i 10 centowe (udostępnił p. Mieczysław Greczyło: „Były z otworami,
ażeby tubylcy mogli je nawlekać na sznurek”).
Jeszcze parę szczegółów z Osiedla.
7 września 2019 r.
Domy miały gliniane ściany. Dachy, pokryte słomą, podtrzymywane słupami na zewnętrznych brzegach stanowiły rodzaj
otaczającej “werandy”. Budynki Szpitala drewniane. Od południowej strony ściany z desek. Północna strona z płótna,
podłogi drewniane, na zewnątrz płócianej ściany formowały szeroką, pokrytą werandę. Trzy wejścia po schodach
(obydwa końce/środek budynku od północy). Budynek (Dziecinny Szpital) przedzielony na pół środkowym pomieszczeniem
Pielęgniarek/pościeli/lekarstw. Za nim, jadalnia/łaźnia (wystająca z południowej strony/prysznice).
Pamiętam doskonale powidła z pau-pau i... kawę, bardzo smaczna, na śniadanie.
Poniżej od Szpitala (twarzą do drogi) po lewej, Apteka i Elektrownia. Elektryczność miały -Szpital, Apteka, Sklep/Poczta, ”Imka”
i parę domów na “Pańskiej Ulicy” (powyżej Szpitala, gdzie zaczynała się ścieżka na szczyt “Góry Wandy”). Za drogą, budynki 3-go Obozu,
Gimnazjum, Liceum, Szkoły Handlowej, ”Imki”, Szkoła Powszechna No. 2, stad, była przez plac zbiorek, na prawo.
Tam widziałem wędrówkę mrówek. Wąski, kilkanaście cm, ich pas przechodził teren szkolny, drogę i szpitalne budynki. Skąd?, nie wiem,
ale szły przeszło dwa cale dni. Termity były wszędzie, ulubiony pokarm kur. ”Wieże” termitów częste w trawie, wybuchały czarnym dymem
i ciemno czerwonym płomieniem przy rocznym paleniu buszu.
Ulice Osiedla, płytkie rowy po bokach, były utrzymywane przez tubylczy zespól pod kierownictwem Anglika,
który jeszcze żył (U. K.) parę lat wstecz. Oprócz tych wspomnianych powyżej oświetlenie domów?. Lampy naftowe.
Pojazdów było bardzo mało. Drogi i ulice “polne”, w porze suchej z daleka można było widzieć kłąb kurzu nadjeżdżającej ciężarówki,
by zejść z drogi. Tubylcy używali dużo rowerów do transportowania prawie wszystkiego.
Z czasem Polacy też posiadali pewna ilość. Tadek, pożyczonym, z paroma kolegami nawet jeździł do Butiaby. Opowiadał, jak po ciągłych,
nieskutecznych, naprawach przebitych dętek napchali liści do opony. Dojechali, by zaraz zaczynać wracać. W powrocie dogoniła ich ciężarówka,
której kierowca nakazał natychmiastowe załadowanie się, w pobliżu było stado dzikich psów.
Osiedle było dość zadrzewione, na przykład koło naszego domu było 5 drzew. Woda, z artezyjnej pompy, była bardzo dobrej jakości.
Przyniesiona z ulicznego kranu utrzymywana w nakrytym wiadrze. ”Nasz” kran był o parę metrów od domu, gdzie ścieżka od Środkowego Placu
naszego Obozu przechodziła przez ulice do górnej ulicy 8-mego. Na naszej ulicy był fryzjer, ręczna maszynka/nie bardzo ostra. Poza Szkołą,
my najmłodsi przeważnie biegaliśmy boso. Pchle jajka w stopach częste, nawet przywiozłem jedne do W. B.
Czego nie można opisać to różnorodny zapach w lesie, bardzo przyjemny, ale niekoniecznie nieszkodliwy. Rosły podługawe, żółte owoce,
które zapachem przyjemne z początku gwałtownie sprawiały mdłości i rzyganie.
Las podczas dnia był cichy, wieczór przynosił setki odgłosów, które pulsowały w powietrzu, jak fale morskie. Dnie gorące, stosunkowo chłodne
(nad ranem) noce powodowały rzęsistą rosę do półranka.
Wieczory przy pełnym księżycu, bardzo jasne. W tych dawnych lata ta okolica nie znała zanieczyszczenia.
Z.
Masindi, ok. 1945 r. Rynek murzyński (udostępnił p. M. Greczyło: „Od lewej: Mieczysław Greczyło, Janina Zakrzewska,
stoi Julian Stańczak (bez prawej ręki, zmiażdżonej w czasie jazdy z Pahlevi do Teheranu, późniejszy artysta-malarz
z licznymi nagrodami, zamieszkał w USA”).
Masindi – fotografie i dokumenty pana Zbigniewa Kwiatkowskiego
Wrocław, 21 września 2016 roku
Pan Zbigniew Kwiatkowski polski „Afrykańczyk” z Masindi, zamieszkujący w Wielkiej Brytanii, przesłał na ręce prezesa
Towarzystwa Przyjaciół Grodna i Wilna we Wrocławiu, kol. Marian Pacholaka, kilkanaście niezwykle cennych fotokopii pamiątkowych
dokumentów i zdjęć, będących niepowtarzalnym zapisem pobytu polskiego uchodźstwa w Ugandzie około 1944 roku i w latach następnych.
Ze względu na wartość przesyłki ten – wyjątkowy dar serca – udostępniamy wszystkim osobom zainteresowanym w Internecie,
a sam materiał dokumentarny przekazany został do albumu archiwalnego wrocławskich „Afrykańczyków”.
Wszyscy najserdeczniej dziękujemy!
Całość na stronie – Masindi – fotografie i dokumenty pana Zbigniewa Kwiatkowskiego
– http://grodnowilno.pl/masindi-fotografie-i-dokumenty-pana-zbigniewa-kwiatkowskiego#overlay=node/169/edit
PCK Nairobi - 1944 rok
Zbigniew Kwiatkowski
sob., 21 wrz. 2019 r.
Wieczne dzięki za tak obszerny użytek moich przesłań. Afryka była już „sielanką” w porównaniu do poprzednich lat.
Dziwnym paradoksem nie myśli się dużo o własnej biedzie, gdy wspomnienia powracają na myśl. My byliśmy szczęśliwi opuszczając
Zw. Sow. bez strat w Rodzinie ale, do dzisiaj trwa ból i ogromny żal o losie tylu niewinnych ludzi. Szczególnie nigdy nie zapomnę tych
najmłodszych pod opieką nie bardzo starszych od siebie.
Z Darowatki, miejsca naszego zesłania, było trzy transporty wyjazdu. 18/10/42, 18/11/42 (oficjalne) i 8/11/42 r., ten ostatni,
zawierał około stu osób, był zorganizowany przez mojego Ojca (z pomoca Kochanowskiego i trzeciego wygnańca n. n.) z pomocą
Rosyjskiego Pułkownika (Komendanta pobliskiego lotniska), który dostarczył transport kolejowy.
Przez szereg lat szukałem dawnych dzielących tam nasze wygnanie, z prawie osiemset ludzi odnalazłem czternastu,
skontaktowałem sie z dwoma, jeden poległ pod Orszą ’44 r. Niestety duża cześć opuszczających Masindi i Koje też,
wyjeżdżając w rożnych kierunkach, straciła możność utrzymania kontaktu.
Serdecznie,
Z.
Darowatka – Poldnevitsa. Darowatka--Poldnevitsa Map –
https://kresy-siberia.org/hom/element/deportation/specposiolki-work-camps-for-deported-families/darowatka_poldnevitsa-2/
Masindi. Zbigniew Kwiatkowski.
4 paź 2019 roku
Witam,
Serdeczne dzięki za książkę, którą otrzymałem i,”na gorąco”, pospiesznie przeglądnąłem nim zabiorę się do szczegółowego czytania.
Bardzo oceniam Pana osiągniecie w zebraniu tylu cennych informacji.
Tu parę uzupełniających wspomnien:
Str.110/Obóz 5, druga i trzecia ulica nie dochodziły do głównej drogi, raczej dwie strony środkowego placu od wschodu zamkniętego ulicą
południe/północ skąd był wjazd (zabezpieczony wbitymi palami) na teren szkolny. Hawlingowie (Komendantura) mieszkali pośrodku drugiej,
frontem do placu. Na trzeciej, też frontem do placu były dwa magazyny, prowiantowy i ogólny.
Wodociąg był około 30 m na zachód od prowiantowego.
Str:138/Danusia Wilk. Dom zamieszkały początkowo przez Józefa Klincewicza stał po północnej stronie magazynów, frontem na północ.
Po jego śmierci zamieszkali tam Janewiczowie (Czesiek trzymał gołębie). Od naszego podwórka to tylko kilkanaście metrów,
tak samo od nich do wodociągu. Z pamięci, to część tego domu była Wilków, Pan Wilk szewcem?, Pani Wilkowa krawczyni?.
Z Danusią mało bawiłem się, ”należała” do innej grupki. Jednak pamiętam, jak razem udawaliśmy palących papierosy trzymając krótkie trzcinki.
Siwek/Jagla/Afryka org/95: to zabłądzony w dżungli koszykarz i pszczelarz, mieszkał od nas na wschód
(czwarta ulica nie wspomniana na Str. 110) przy skrzyżowaniu ulic. Następny dom, Strapkowie.
Fotografia 112: Jadwiga (Jadzia, moja siostra) zmarła 1987r. Marię Nowak (jeszcze jedna Marysia z grona przyjaciółek Jadzi)
widziałem (dwojga dzieci), gdy odwiedzała moich Rodziców w latach ‘50-tych. Czesiek Janewicz zginął w wypadku motocyklowym/okolica Marsylii,
gdzie wszyscy troje osiedlili sie po zamążpójściu Czesi. Hodowali pomidory.
W drodze do Pana, poczta, są trzy przesyłki nim zacznę o wywózce do Darowatki.
Serdecznie,
Z.
Zbigniew Kwiatkowski
wt., 8 paź. 2019 r.
Pozdrawiam,
Oglądajac plan Pana Greczyły widzę podstawową pomyłkę w kierunkach. Osiedle było około 100 km na PÓŁNOC
od równika, wiec Szpital/”Gora Wandy” były na południowej krawędzi Osiedla. Też przyznam się do mimowolnej
pomyłki, moja mapa powinna być ogladana z południem u dołu według zwyczaju w U. K.
Pocztą wyślę Panu plan 5-tego Obozu zaznaczając wszystkie zapamiętane szczegóły.
Wracajac do Pana Greczyły, ”Sierociniec” pamiętam jako jedną ulicę równoleglą do, i przedzieloną potem
uprawnym [polem?] od głównej drogi.
Serdecznie,
Z.
Wywózka/Od Futoru Kościelnego do Darowatki (Teraźniejsza Oblast Kostroma).
Zbigniew Kwiatkowski
13 października 2019 r.
Pozdrawiam,
Będę, kolejno, zaznaczać moje i Ojca wspomnienia od początku sierpnia ’39 r.
O/Z sierpniem pożary w Lesie Kościelnym (Własność Parafii Rudnia Potasznia), którym zawiadowałem, były na porządku dziennym.
Z pomocą kilkunastu robotników gaszenie ognia, który szedł podszyciem było prawie beznadziejne.
Do domu wracałem przeważnie, nie zawsze, nocą.
JA/Piękne, słoneczne południe, Tatuś na obiedzie z nami. Od strony Bendykow do brodu idzie grupa mężczyzn z łopatami,
złapałem Tatusia trąbkę i wgramoliłem się na pniak przy wejściu na podwórze udając że nią gram. Cała grupa wybuchła śmiechem.
O/Aniela, moja matka, będąc w lesie zobaczyła podpalacza i, gdy odszedł, szybko zadeptała ogień. 13-tego, będąc na parę minut w domu,
otrzymałem wezwanie do Służby Policyjnej w Bystrzycach (jako rezerwista) i natychmiast wyruszyłem w drogę.
O/Sobota,16-tego/jestem wysłany do Berezna, skontaktować sie z Oddziałem, który rzekomo tam się okopał. Rowerem po piaszczystej drodze,
nie znajdując Oddziału późnym wieczorem wróciłem do Bystrzyc, by objąć dyżur telefonisty. Zasnąłem nad ranem, zbudził mnie Komendant mówiąc
“Jeszcze są daleko”. Jeszcze uprzytomniałem o co chodzi, gdy rynek przed nami zapełnił się ludźmi, mieszanina cywilów, policjantów i kawalerzystów.
Posterunek w Ludwipolu tak nagle został zaskoczony że nie zdążyli zniszczyć stacyjkę telefoniczną. Dostaliśmy wiadomość,
że “czołgi” rosyjskie były cztery km od nas. Razem z wojskiem było nas około stu pięćdziesięciu, kawaleria odjechała na zachód, my dostaliśmy rozkaz
powrotu do domu. Posterunek był zapełniony skonfiskowaną bronią. Wziąłem dwa rewolwery, strzelbę i granat na drogę do domu.
JA/Cieple, słoneczne popołudnie. Stoję, trzymając Mamy rękę, na podwórku, obok babka Aniela i starszy wiekiem sąsiad. Co parę chwil,
przez las, słyszę przeciągle gruchotanie przerywane nagłym hukiem. Nic z tego nie rozumiem.
Tato w domu już znowu, gdy stoję w ogrodzie. Mama ścina główki kapusty w chmurny dzień.
O/Rosyjska administracja w Bialaszowce, nakaz pracy jak zwykle.
Ja/Boże Narodzenie wszyscy siedzimy przy otwartym piecu piecząc skwarki na patyczkach. Jadzia i Tadek są w domu na Święta tylko.
Z powodu głębokiego śniegu, chodząc do szkoły w Rudnie Potaszni, mieszkają u cioci Broni/Mała Jakobowka, skąd o wiele bliżej.
O/Tęgi mróz, głęboki śnieg. Wracając ze służby wsunąłem strzelbę w śnieg kolo płotu, a rewolwery położyłem nad żłobem w stajni.
JA/Pół śpiący stałem pośrodku pokoju. Mama ubierała mnie w cieple ubranie. Tato przy oknie, twarzą do ściany. Obcy w pokoju.
O/Było dobrze po północy, gdy zbudzony zostałem głośnym pukaniem w okno. Na pytanie “Kto tam ?”, odezwał sie mój kolega szkolny Fedor Pradun (syn Zachara i Anastazji) - ”To tylko ja, otwórz drzwi”. Otwierając zobaczyłem lufy pistoletów wymierzonych do mnie i rozkaz “Ruki w wierch”. Weszło pięcioro, trzech NKWD-stów, Pradun i Stanisław Muchorowski z Bialaszowki. Mnie, pilnowanego, postawili pod ścianą, a żonie nakazali pakować się w podroż.
JA/Stałem oszołomiony patrząc się, jak Mama pakuje rożne rzeczy w toboły. Na podłodze kupa fotografii i papierów.
Jeden z żołnierzy coś szepnął do Mamy (lata później dowiedziałem się, że, ryzykując karę, powiedział “bierz wszystko,
co możesz, tam gdzie was wiozą nie ma nic”).
O/Po upływie około godziny wyprowadzili mnie do stajni, nie mogli zaprząść naszego konia do sań. Sam musiałem to zrobić.
Bez zwłoki, razem z Matką Anielą wyruszyliśmy do Bialaszowki. Tam w szkole dołączyli nas do poprzednio aresztowanych.
JA/Wprowadzili nas do dużej Sali, gdzie było juz wielu innych. Usiedliśmy na podłodze koło ściany.
O/Byliśmy bardzo zmartwieni o Jadzię i Tadka, ale następnego ranka przyprowadził ich Stanisław Brodecki,
dyrektor szkoły w Potaszni. Zarazem dał mnie kilkanaście rubli.
JA/Siedzieliśmy w tej sali cały dzień. Od czasu do czasu więcej ludzi dołączano do nas. Wieczorem, gdy byłem prawie śpiący
gdzieś znikła babka Aniela (korzystajac z chwilowego zamieszania i padającego śniegu, uciekła).
Serdecznie,
Z.
Zbigniew Kwiatkowski
wt., 15 października 2019 r.
Od Futoru Koscielnego do Darowatki 2.
Witam,
O/Podczas dnia dołączyli do nas Laskowski Alfred i jego brat Czeslaw, obaj z rodzinami/Włodzimierz Kochanowski
z rodziną/Faliński z Ostyza. Tych dobrze zapamiętałem przy wyjeździe z Białaszówki. Nas wiózł Kiryło Romaniuk,
innych Władysław Bendyk i Adam Kuriata. Jako eskorta, moimi saniami i koniem, jechało trzech bojców sowieckich.
Ten poniedziałkowy ranek (12/2/40) był chmurny, padał rzadki śnieg.
JA/Pamiętam, że dobrze przebudziłem się już w drodze trzymany na kolanach przez Mamę, zakutany po oczy
w ciepłe ubranie. Ciemny dzień, przelatujące płatki śniegu, zimny wiatr.
O/Bardzo byliśmy stłoczeni na tych saniach. Dzieci prędko zaczęły upadać na zdrowiu, gdzieś między Rudnią Bobrowską
a Rokitnem zatrzymaliśmy się w małym Osiedlu. Dzieciom pozwolono wejść do domów, gdzie trochę ich po[d]karmiono,
ale były tak przemęczone, że jeść nie mogły, było to dobrze po poludniu.
JA/Było bardzo ciasno siedzac z Mamą, prosiłem o zejście z sani by iść obok.
O/Wieczorem dotarliśmy do Rokitna, ciężko chore dziecko Czeslawa Laskowskiego zmarło przed załadowaniem nas
do towarowych wagonów. W wagonie były położone deski służące jako prycze, żelazny piec (bez opału) i wyrąbana
w podłodze dziura na potrzeby osobiste.
Staliśmy tam przez noc i następny dzień (13/2/40) by wyruszyć w drogę późną nocą.
JA/Przebudziłem się, gdy już było widno, pociag był w ruchu. Chyba było jeszcze przed południem kiedy przez szczelinę zobaczyłem przód naszego pociągu na lewym skręcie. Dużo brązowych wagonów, rzadko rozrzucone drzewa na śnieżnej, niekończącej się, równinie.
O/Jechaliśmy na północny wschód przez, z pamięci, Homel, Bransk, Oriol, ale tylko, parę razy, zatrzymując się daleko
od stacji. W gołym polu. Wtedy, z każdego wagonu, pozwalano kilku ludziom pójść do załączonego wagonu/sklepu,
gdzie czasem sprzedawano trochę chleba i cukru, raz były papierosy. Naturalnie tylko za ruble.
Jednego śnieżnego ranka pociag stanął, było słychać łopaty skrobiące o śnieg. Przez zadrutowane okienko zapytałem
młodą dziewczynę, w którym kierunku wschodzi słonce. Długo nie odzywała się, a gdy powtórzyłem pytanie,
nie podnosząc głowy powiedziała: “Ne znaju” i był koniec. Tu, pierwszy raz, zobaczyliśmy sowieckich robotnikow
przy pracy. Same kobiety, jednakowo ubrane w “fufajki” i ozute w łapcie.
Ciagle był brak wody i opału, zmuszeni byliśmy do palenia desek “pryczy”. Raz przy krótkim postoju wydano nam
cieplą zupę w wiadrach. Mijał dzień za mroźnym dniem aż jednego wieczoru pociag stanał.
Było cicho, było słychać szum lasu.
Ranek był bardzo cichy, tak zimny że nie mogłem okreslić stopni mrozu. Pociag zaczał się toczyć do tylu,
by po paru kilometrach wejść na boczny tor prowadzacy przez, gęsty jak noc, świerkowy las. Po pewnym czasie
zatrzymał się koło drewnianych budynków, naokoło mnóstwo jednokonnych sani z woźnicami.
Otworzono drzwi i rozlegl sie głos “Wychadi”. Bylo to popołudnie wtorku 20/2/40, co zapisałem na ścianie naszego
wagonu razem z krótkim objaśnieniem o nas.
JA/Zbudzil mnie szczęk stukających buforów, pociag stawal. Nim dobrze otworzyłem oczy słoneczne światło zalało
wnętrze wagonu. Mama okręcila mnie jeszcze jedną warstwą ubrania, byliśmy sami w wagonie. Zewnątrz Tato stał
w glębokim śniegu i Mama podała mnie prosto w jego ręce, śnieg był dużo za głęboki na moje króciutkie nogi i Tato
posadził mnie na tobole. Nasz wagon był ostatni, u głowy pociągu parowóz syczał buchającą, białą, parą.
Z.
Szabrycha/DAROWATKA.
Zbigniew Kwiatkowski
17 października 2019 r.
Witam,
O/Ten mały przystanek okazał się być Szabrycha na północnej odnodze głównego toru na wschód,
do Kirowa. W tym czasie tu kończyły się tory bocznicy.
Po krótkiej, powierzchownej (głównie pytali się o radia) rewizji zaczęli nas ładować na sanie. Te były wąskie,
konie marne. Było tylko miejsce na nasz bagaż i siedzace na nim dzieci. Bez zwłoki ruszyliśmy w dalszą podróż idac,
razem z woźnicą, obok sań. Woźnica był w starszym wieku, chętny do rozmowy. Spokojnie wysłuchał moje
wytłumaczenie skąd pochodzimy, by powiedzieć “Załuję i współczuwam wam wszystkim. Mówili nam, że tu przyjadą
burżuje i wyzyskiwacze ludu, a widzę was, takich samych jak my”. Tak gawędzac, noga za nogą, prześliśmy parę
kilometrów nim doszliśmy do rzadkich budynków i trzech dużych baraków w Darowatce. Budynki stały blisko nasypu
kolejowego, baraki rzędem (około 200 m od budynków) równolegle do nasypu i, za nimi, pasmo lasu.
Wedlug kartki danej mnie w Szabrysie nasz nowy “dom” był pierwszy z rzędu. Był późny wieczór, gdy wprowadziliśmy się
do pierwszej izby (było ich trzy) pierwszego baraku. Było nas tam około 60-ciu. Od wejściowych drzwi,
w prawym wewnętrzym kącie stał żelazny piec z opałem. Przy każdej ścianie, drewniane prycze na dwóch poziomach.
Okna tylko w lewej ścianie. Nie pamiętam czy dla wszystkich, ale była przygotowana “Bania” (stojąca na uboczu)
i trochę skwarek słoniny na sosnowych drzazgach, z malinowym “czajem”.
JA/Tylko pamiętam jak Tato niósł mnie wzdłuż pociagu, by posadzić mnie obok Jadzi i Tadka na stercie tobołów
zapełniających wąskie sanie. Wkrótce sanie ruszyły wprzód i musiałem zasnać, bo gdy się przebudziłem,
dalej zupełnie ubrany, to leżałem na dużej półce w pokoju pełnym ludzi i było już widno.
O/Następnego ranka, wcześnie, zaczęliśmy robić porządek z wczorajszego tłoku. Nam przypadły prycze w lewym
wewnętrzym kącie, koło okna naprzeciw pieca. Przed południem z żoną, i Kochanowskimi, wyszliśmy na dwór,
by zorientować się w położeniu Darowatki. Wszędzie leżał głęboki śnieg, wydeptana ścieżka prowadziła do budynków
koło nasypu kolejowego.
JA/Trzymając Mamy rękę szedłem z nią po wąskiej scieżce. Było chmurno i zimno, śnieg po obydwu stronach siegał
moich ramion, po lewej parę drzewek sterczało ze śniegu. Wkrótce wróciliśmy do baraku, gdzie było ciepło.
O/Koło kolei była Komendatura, Stołówka, Administracja/sklepik, które przez następne miesiące określały
nasze życie w Darowatce. Nasza cześć Posiołku leżała w czworoboku tworzonym: Czerniawka (północ),
Kuzniecowka (południe), Darowatka (zachód), zamkniętym lasem od wschodu. Czerniawka była większa
od Kuznicowki, wpadajac do Darowatki (płynącej na południe) tworzyla rozlew. Kuzniecowka wpadała
do Darowatki koło młyna. Naturalnie dopiero, gdy zaczął znikać śnieg stało się to widzialne.
Od Kuzniecowki do Czerniawki było około pół kilometra.
Przez ten pierwszy tydzień mieliśmy spokój, okazję do względnego ułożenia codziennego bytu.
Jednego dnia mała Rosjanka weszła do baraku. Zapytana co chce, odpowiedziala “Chleba, kawalok chleba”.
Mieliśmy jeszcze chleb z podróży, wiec dałem jej pół bochenka. Wynędzniała na twarzy, ubrana w łachmanach
zauważajac nadchodzącego NKWD-stę wyśliznęła się z baraku i pobiegła do lasu,
nie mogla mieć powyżej trzynastu lat.
Po Niedzieli zaczęli nas organizować do pracy. Mężczyźni do wyrąbu lasu, większość kobiet do budowania kolei,
młodzież powyżej 16-ki do palenia galęzi przy wyrąbie. Nasz “brygadzista” podzielił nas na dwie grupy,
znając rosyjski jedną grupę dał mnie do przywodzenia. Pracowali ze mną żona, Kochanowscy, Kuczyński,
Miszałowski, Miszczuk, Antosia Kuriata, Stefka Kozińska, to tylko paru których dobrze zapamiętałem.
Do lasu było niedaleko, zaczynal się około 200 m na wschód od baraków. Praca na kolei (budowana na północ
do Poldniewicy) była przedłużaniem nasypu do Czerniawki, gdzie miał być most. Balast na nasyp przychodził
do Szabrychy z początku, by z przedłużaniem toru zbliżać się do Darowatki. Kobiety wyładowały go z otwartych
platform budując nasyp. Wczesnym latem rozpoczęto budować most na Czerniawce. Tu musiał być wysoki,
na przęsłach, by zrównać się z nasypem po przeciwnej stronie. Mosty przez Darowatke (skręcała pod koleją
na południe od Darowatki) i Kuzniecowke były płaskie, z położonych belek drewnianych. Praca była całodzienna,
sześć dni, z wolną niedzielą. Racjonowany chleb do kupna, 600 g mężczyznom, 400 g pracującym kobietom (żonom),
200 g dzieciom. Nie pracujace kobiety 200 g. Dziennie. Każden pracujący miał “normę” do wypełnienia,
co dla starszych wiekiem było bardzo trudne lub wręcz niemożliwe.
JA/Z tych wczesnych dni bardzo mało pamiętam. Przeważnie bawiłem się z Tereską Lancucką wewnątrz baraku
(moja równieśniczka wiekiem/Koja po opuszczeniu Zw. Sow.), było też dwóch chłopców, młodszych od nas,
których nazwisk i imion nie pamiętam. Lańcuccy i Wereszczakowie spali naprzeciwko nas.
O/Darowatka posiadała szkołę. Późną wiosną ‘40 roku już skontaktowalem się z Rodziną na Wołyniu
(Darowatka nie miała poczty, trzeba było iść do Laptiuga) i dostałem paczkę, po paru tygodniach, z żywnoscią.
Przez Rodzinę zapytalem się Brodeckiego (dyrektor szkoly w Potaszniu), co myśli o zmuszeniu naszych dzieci
do szkolenia w rosyjskiej szkole. Odpowiedź była prosta, ”każda nauka jest pożyteczna”. Jadzia i Tadek,
z innymi, poszli do szkoły, która była w północno wschodniej cześci Posiołka.
JA/Nastala rozwilż, gdy stało się cieplej parę razy pamiętam zabawę zewnątrz w małej kotlinie,
kilkanaście metrów od drzwi baraku. W kółko otoczona brzozkami, które już były pokryte jasnymi liśćmi.
Przeważnie było teraz pusto i cicho w baraku. Wszyscy dorośli wychodzili do pracy wczesnym rankiem,
po śniadaniu Jadzia z Tadkiem szli do szkoły. My, mali, bawiliśmy się do znudzenia aż nadchodziła pora obiadowa.
Siedziałem wtedy przy oknie wyglądając powrotu Jadzi z Tadkiem. Jadzia urządzała obiad.
Z.
Darovatka, Kirovskaya Oblast, Rosja 1942 –
https://kresy-siberia.org/hom/element/deportation/specposiolki-work-camps-for-deported-families/darovatka_close_up/
Marian Pacholak
do Zbigniew Kwiatkowski
21 października 2019 r.
Witam serdecznie,
tekst zamieściłem; podziwiam pamięć; bardzo, nie tylko już historycznie, interesująca historia;
pozdrawiam - Marian
Zbigniew Kwiatkowski
21 października 2019 roku
Ojca cześć prosto z obszernych zapisów (cztery grube zeszyty) losów jego życia.
Doskonale władajac rosyjskim nie miał żadnej trudnosci nawiązania kontaktu z okoliczną ludnością,
która też ucierpiała od skutków poprzednich zmian i przeważnie współczula nam. Dobra pamięć?,
to mieszane uczucia. Własna pamięć tych lat to bardzo realne, powtórne, przeżycie tych wydarzeń.
W przeciwieństwie do Rodzeństwa, to co zapamiętałem na zawsze zostało swieże w pamięci.
Gdy Ojciec dniami spisywał jego/nasze życie Mama nie wierzyła w przyszłe zainteresowanie tą historią.
Ja, dopiero lata po jego śmierci, czytając jego rekopis nie mogłem uniknąć odpowiedzialności uzupełnienia
z własnej pamięci. Obowiazek sumienia wobec już nie żyjacych, to co przesyłam Panu to najważniejsze
obserwacje Ojca (pisał obszernie i szczegółowo) i wszystko zapamiętane osobiście.
Serdecznie,
Z.
Zbigniew Kwiatkowski
Darowatka /1.
21 października 2019 r.
Witam,
O/Na tym Posiołku było pięć starych baraków, jeden zajęty Komendaturą, jeden Stołówką/sklepikiem.
W pozostałe trzy wtłoczyli nas, jak śledzie do beczki, były pełne pluskiew. Obszar między barakami,
a budowaną koleją, był zasłany starymi wykrotami [dziura w ziemi po wyrwanym przez wiatr drzewie].
Z czasem dowiedzieliśmy [się], że baraki były zbudowane przez wywiezionych Ukraińców (około czterystu),
którzy wszyscy wymarli przed naszym przyjazdem.
Został tylko jeden, któremu pozwolono przenieść się do jednej z wiosek.
W mojej grupie “drwali” początkowo było jedenaście osób, trudno było “przyjść do siebie”
po wstrząsie psychicznym wywiezienia, a tęgie mrozy z głębokim śniegiem odbierały siłę do pracy.
Z początku, w stołówce, można było kupić 200 g chleba w dodatku do zupy, ale tylko przez pierwsze tygodnie.
Z nastaniem wiosny rozpoczęła się budowa dodatkowych dwu baraków i oczyszczaniem wykrotów.
Po zbudowaniu tych baraków stało się mniej ciaśniej, my zostaliśmy na miejscu w baraku najbliższym Kuzniecowki.
Z wiosną nastało też widoczne, że odleglość między rzeczkami była mniejsza niż było widoczne
pod głębokim śniegiem. Brzeg bliski Czerniawki był łagodnym stokiem. Zimą zamarznięta grubym lodem.
JA/Późną wiosną i latem, jak wspomniałem wcześniej, dosyć regularnie bawiłem się zewnątrz.
Oprócz Tereski było parę chłopców, rówieśników wiekiem, z którymi szukaliśmy wczesnych malin opodal baraku.
Las był niedaleko, równolegle do baraków, ale odchodził na lewo od tej łąki przy szczycie. Za brzozową kotlinką
wysoka trawa rosła aż do dalszej linii lasu, wąska dróżka z głębokimi koleinami prowadzila w tym kierunku
ponad kotlinką. Przy lekkim wietrze trawa falowala.
O/W parę tygodni, po zapędzeniu nas do pracy, zaczęły się tak zwane “sowieszczanie”, gdzie wywołano mnie
po imieniu i skrytykowano za niewyrobienie “normy”. Odpowiedziałem, że trudno wyrobić normę, gdy duża cześć
brygady cierpi na biegunkę. Było już około jedenastej, ale został wezwany “zawieduszczy” kuchni
i publicznie skarcony przez Tumanowa, leśnego “naczalnika”.
Latem dostaliśmy pierwszą paczkę żywności od mego szwagra i wiadomość, że do naszego domu
wprowadzila się żydowska rodzina z Galicji, która nie bardzo sprawiedliwie obchodziła się z pozostałą tam moją siostrą.
Napisałem do nich kartkę i, po paru tygodniach, na tej samej kartce miałem odpowiedź: ”Życzę by Pan i moja rodzina
mogły wrócić do własnych domów”. Nigdy nie dowiedziałem się ich nazwiska. Też tego lata, z Edwardem Kuriatą,
postanowiłem się upomnieć niewypłaconej zapłaty za slużbę w Sowieckim Nadleśnictwie w Michalinie.
Po długim czasie odpowiedzieli, że muszę się zwrocić do prokuratora w Równem, a ten polecił zwrócenie
do prokuratora Oblasti, w której mieszkam. To zrobiłem pisząc do prokuraktora w Gorkim,
naturalnie nigdy nie dostalem odpowiedzi.
Mężczyzn podzielono w dwie grupy, oprócz stalego wyrąbu, jedna grupa rąbała drzewa, które druga grupa
obrawiała na kłody budując nowe baraki i inne potrzebne budynki przez następne lata.
Milicjanci NKWD nas pilnujacy szczególnie nam nie dokuczali. Było ich trzech, Komendant Mielkow,
milicjanci/Bazanow, Kisielow. Na drugi rok przydzielono czwartego, Kowrygina. Ten, chociaż nie srogi,
jednak był gorszy od innych. Bazanow przeważnie sprawdzał obecność w barakach.
Przepustki do okolicznych wiosek przeważnie się dostawało, ale pójście bez przepustki pociągało
niemiłe konsekwencje. Nie pozwalano dużych zebrań ludzi w jednym baraku lub na długo w grupie.
Były częste zwołania polityczne, gdzie “uświadomiano” nas i tłumaczono, że tu nasze życie na zawsze.
Zima ‘40 r. była bardzo trudna do przeżycia. Ciasnota w barakach, śnieg po pas w lesie, jedyne wyżywienie
poległe na zarobkach z lasu, siły wyczerpywały się szybko. Nie było sposobu opanować głód, ogarniał strach,
że przyjdzie się zginąć tu razem z dziećmi. Z nastaniem wiosny paczki od szwagra ratowały nam życie.
Oczyściliśmy wykroty i wykopaliśmy dwa rowy, ”drogi”, przez teren Darowatki. Kopanie tych “dróg” było podzielone
na każdego mieszkańca posiołka. W lesie pojawiło się więcej kwiatów, przeważnie niezapominajek,
niż widziałem w życiu. Moje stosunki z Tumanowem pogorszyly się. Pewnego razu zostalem, z Kuczynskim,
skierowany na przewożenie klód z rosyjskimi robotnikami. Zajęło to kilka dni i dowiedzialem się, przy wypłacie,
że ta pomoc nie została wpisana na moją listę. Wieczorem, parę dni później, poszedłem do kancelarji Tumanowa
zapytać o wyjaśnienie. Odpowiedział “Nie wiem”, ja odpowiedziałem “Prokurator w Gorkim wyjaśni”.
Na co Tumanow “Za kilkanascie rubli będziesz mnie meldowal?” Nie zauważyłem Mielkowa w kącie,
który poderwał się na nogi mówiąc “Tu nie miejsce na to sprawe, staw się w komendaturze o 7-mej jutro,
dziesiętnik też, dodajac i wy Towarzyszu również”. Rano sprawa trwala parę minut, dziesiętnik potwierdził
podanie mojej listy do Tumanowa. Mielkow rzekł “Więc sprawa jasna, lista do zapłaty natychmiast,
nie wiecie z kim igracie, jak was wsadzę to czort was nie wydostanie”. Nie wiem, czy groźba prokuratura
miała jakis wpływ, ale wyplatę dostałem natychmiast.
Wiosną poprosiłem o przepustkę do niedalekich Malej i Dużej Ekatarynowki. Smutno wyglądały, domy
z poczernialych, okragłych, kłód i desek. Było 1-szego Maja, w wiosce nie było ludzi, w oddali zobaczyłem
ruch i konie zaprzężone w jedynkę. Na północnym wylocie stało dwóch, starych, mężczyzn, zapytałem się,
gdzie mogę zobaczyć jak świętują 1-szy Maj. Pokiwali głowami “Jaki czort 1-szy Maj, to u was świętują,
chyba jesteś z Darowatki, u nas widzisz wszystkich popędzili do pracy”.
JA/Niedługo trwały maliny opodal baraku, prędko pochłodnialy dnie. Ciepłe południe zachęcało zewnątrz,
ale tylko na krótki czas, zacząłem spędzać więcej czasu przy oknie. W nieregularnych odstępach czasu
płaskie platformy naładowane żwirem, ciagnięte przez małą, zieloną “drezynę” jechały torem
w kierunku Czerniawki. Na wierzchu siedziały robotnice.
Serdecznie,
Z.
Zbigniew Kwiatkowski
Pamięć zesłan.
22 października 2019 r.
Pozdrawiam,
Uwaga Pańska o pamięci zastanowila mnie. Wczoraj siedziałem rozmyślając o różnych reakcjach na przeszłość.
Na przykład : Kilkanaście lat wstecz likwidowała się Polska Drukarnia (półtora km ode mnie) drukujaca dawny
“Dziennik Polski” i szereg książek Polskiej Fundacji Kulturalnej. U nich kupiłem książeczkę napisaną przez syna
mężczyzny z grupy Ojca w Darowatce, gdzie już pracował chociaż był jeszcze uczniem.
Skontaktowałem się telefonicznie, oprócz powitania i pożegnania tylko słuchał.
Na przesłane informacje z zapisów Ojca nie odpowiedział. Rozumiem jego ból i milczenie, część jego Rodziny
wymarła na wygnaniu, los który ominął nas. Ojca zapisy to refleksje dorosłego o przeszłości, moje to dziecinny
kalejdeskop wydarzen, bez świadomości w tym czasie, o ich tragicznych konsekwencjach.
Będąc starsi, więcej świadomi rzeczywistosci, Jadzia z Tadkiem inaczej pamiętali wygnanie.
Jadzia zupełnie zignorowała przeszłość, Tadek niechętnie ją wspominał, tylko ja zawsze byłem ciekawy.
Rodzice często rozmawiając o niej, w mojej obecnosci ograniczali się do weselszych części tematu.
Interesujaco, zdolność wczesnej pamięci dzieliłem z Ojcem, od części czwartego roku życia.
Ostatecznym “bodźcem”, który zobowiązał mnie do kontynuowania Ojca zapisów była uwaga znajomej
(pracowała w Ministerstwie Obrony U. K., przeglądajac i niszcząc raporty z lat wojennych)
“Jeżeli nie poszanujesz i uzupełnisz Ojca wysiłek, wszystko pójdzie w niepamieć, jak raporty którymi się zajmuję”.
Serdecznie,
Z.
Darowatka/2.
Zbigniew Kwiatkowski
22 października 2019 r.
Witam,
O/Późną wiosną pracowałem w lesie z Miszalowskim, gajowym z Nadlesnictwa Michalinskiego.
Mieszkał a Gajowce Razkow. Przy pracy zaczął zwierzać się o zamierzonej ucieczce, zachęcając
mnie do współudziału. Nic nie miałem do odpowiedzi bo z małymi dziećmi w rodzinie było to
zupełną niemożliwością. Sądziłem, że to tylko puste gadanie, ale Miszalowski, był samotny,
coraz więcej gadał o swoim zamierzeniu przy obecności innych. Nadomiar młoda para wydalila się
z Posiołka tej wiosny. Szybko byli złapani i zwróceni. Odbyło się dochodzenie po tym wypadku
i dużo ludzi było przesłuchanych przez specjalnego politruka. Wzywani byli pojedynczo,
co parę dni, przez długi czas, często nocą.
Mój sąsiad Edward Kuriata, gajowy, był wywieziony z nami. Był sam, bo Rozalia, jego żona,
w czasie wywózki była ciężko chora po urodzeniu się drugiego dziecka. Edward często zachodził do nas,
o czym wiedziała władza. W przeciwieństwie do Miszalowskiego nigdy nie zwierzał się o zamiarze ucieczki,
dobrze wiedzac, że to mnie było niemożliwoscią. Jednej ciepłej Niedzieli usiadłem pod brzozą odpoczać,
gdy nadszedl Kisielow, by spokojnym głosem oznajmić mnie o wezwaniu do Komendatury.
Na takie wezwanie poczułem pot na czole. W Komendaturze zastałem Mielkowa i nieznanego politruka.
Wciąż mi było “cieplej”. Politruk zapytał się o moje nazwisko, wiek, wykształcenie, zatrudnienie w Polsce
i jak się czuję w Sowieckim Sojuzie, czy zarabiam wystarczająco na utrzymanie siebie i rodziny.
W końcu skreslił parę znaków na kartce pytając, czy wiem co [to] znacza. Odpowiedziałem “las”.
Były również pytania polityczne, które były trudne do odpowiedzi. Wiedziałem, że Mielkow nie był zadowolony
z tego przesłuchania i, gdy politruk przerwał na chwilę, zwrócił się do mnie dość łagodnym tonem bym żył tu
spokojnie bez nielegalnych zamiarów, a jeżeli napotkam jakieś trudności zwrócić się do niego.
Na koniec powiedział “Bądź spokojny”.
Badanie trwało około czterdzieści minut nim wróciłem do baraku, gdzie czekała wystraszona żona.
Parę tygodni później sprawa wyjaśniła się. Zbierałem sie do pracy z Miszalowskim, Edward też już przyszedł
tego ranka, gdy wszedł Kisielow i zwrócił się z poleceniem do jazdy na stację Neje (Neja na bocznym torze,
nie Neja na głównej kolei), gdzie będą ładować wagony, grubszego odzienia nie potrzebują, bo na noc
wrócą do domu. Oni poszli do czekającej platformy, a ja wyszedłem za nimi, bo to wydawało [się] niezwykłe.
Stojąc przy baraku widziałem, jak z komendatury wyszedł ten obcy politruk i usiadł obok nich.
Nigdy już nie widziałem Miszalowskiego, Edwarda spotkałem w Persji. Dużo później dowiedziałem się,
że mnie także podejrzewano o zamiar ucieczki, ale Mielkow w to nie wierzył, bo miałem młoda rodzinę.
Znowu zmieniła się praca, zorganizowano grupę do budowy mostów ściagając część robotników z lasu.
Kobiety, przeważnie, budowaly kolej ładując i sypiąc piasek na nasypy. Te same kobiety wykonywaly ciężką
pracę układania szyn. Pracy nie można było zmieniać bez pozwolenia, ja przy braku Miszalowskiego
musialem wziąć do pomocy żonę, a zarazem warunki życiowe pogarszały się. W stołówce brakowało
najprostszego jedzenia. Wydano nam ksiażkę żywnościową i chleb ograniczono na funt dziennie dorosłym,
pół funta niedorosłym. Poza tym prawie nic nie było, w sklepiku, co dwa czy trzy miesiące można było kupić
malutką porcję margaryny. Gdy obydwoje musieliśmy pracować, to nawet nie było okazji pójść do wioski,
by coś sprzedać. Starsze dzieci jakoś się trzymaly, ale Zbysio tak wynędzniał, że straszno było na niego patrzeć.
Z początku braliśmy go ze sobą do pracy, później zabrakło nam sił i musieliśmy zostawiać jego w baraku samego.
Siedział na stole przy oknie godzinami i upadał na zdrowiu, w końcu opanowała go żółtaczka.
Żona opuściła pracę, by zaopiekować się nim, jej racja chleba zostala obcieta do 20 dk.
JA/Z końcem lata zacząłem się czuć niezdrowy. Mało pamiętam z następnych miesięcy, w jakimś okresie
siedziałem na kłodzie w lesie, opodal kopcącego ogniska. Co wyraźnie zostało w pamięci to siedzienie
przy oknie, szare dnie i stałe czekanie na powrót Jadzi z Tadkiem. Musiało być blisko Bożego Narodzenia,
w baraku było ciepło i gwarno, gdy coś mnie skusiło do spojrzenia na rozgrzany piec.
Na wierzchu stał mały konik, przekonany, że to dla mnie, podbiegłem i podniosłem. Zrobiony z gliny jeszcze
nie wyschły, odłamała się noga i wybuchłem płaczem. To był świąteczny prezent od Tadka,
gdy wysechł zupełnie, towarzyszył mnie wszędzie. Zagubił się gdzieś podczas późniejszej podróży na południe.
Leżał już glęboki śnieg, gdy Mama powiozła mnie do szpitala w Chmielowce. Motorowym wagonem
pojechaliśmy do Neji, gdzie pracował Kochanowski, tam spędziliśmy noc w magazynie śpiąc na jakiś wypchanych
workach. Rankiem wsiedliśmy do jednokonnych sanek. Młoda dziewczyna była woźnicą, za nią Mama
ze mną na kolanach, wszyscy grubo ubrani.
Słoneczny, mroźny dzień, kolorowe iskierki błyskaly po śniegu, gdy wyruszyliśmy przez ogromną płaszczyznę
do odległego lasu, gdzie był szpital Chmielowki. Jazda trwała niedługo, weszliśmy do długiego korytarza,
gdzie czekało kilkunastu ludzi. Po krótkim czasie wezwano nas do końcowego pokoju, gdzie była młoda lekarka.
Badanie zajęło tylko parę minut, pamiętam jej współczujące oczy, gdy podała mnie Mamie. Miałem żółtaczkę,
lekarstw nie było w szpitalu, musieliśmy wracać bez pomocy.
Powracając byliśmy już prawie w pół drogi, gdy nasza klacz sposzyła się i pobiegła kłusem,
woźnica straciła popręg i wyleciała w śnieg. Sanki zaczęły latać na boki, Mama kurczowo trzymajac mnie,
kilkadziesiąt metrów dalej my też wylecieliśmy w śnieg, klacz z sankami na boku pobiegla do Neji.
Śnieg był tak glęboki, że utknęliśmy na miejscu, woźnica w oddali tak samo utknęła. Tak staliśmy
przez długie minuty, oddalone budynki Neji wyraźnie widziane. Tam, nagle, pojawili się ludzie i ruszyli
z pomocą. Bez długiego czekania wracaliśmy do Darowatki. Jedna z współpasażerek długo rozmawiała
z Mama. Lata później dowiedziałem się szczegółów, ta miłośliwa Rosjanka skierowała Mamę do swej Matki.
Ta stara kobieta, ryzykując więzienie, praktykowała domowe leczenie. Przez następne tygodnie, codziennie,
piłem gorzką ciecz i przychodziłem pomału do zdrowia (Mama mówiła, że piołun był jednym z ziół tego “leku”.
Byłem zaskoczony, gdy parę lat temu dowiedziałem się o chińskim badaniu nowego leku przeciw malarii
używajac... piołun). Te leczenie musiało być skuteczne, bo wyraźnie pamiętam snieżne dni nad Czerniawką,
leżał śnieg, rzeczka zupełnie zamarznięta grubym lodem i dzieci, różnego wieku, ślizgające się
po jej łagodnym brzegu.
Serdecznie,
Z
[Bylica piołun (Artemisia absinthium), zwyczajowo nazywana także piołunem, psią rutą,
absyntem, wermutem, bielicą piołunem, bilicą piołunem]
Darowatka/2.
Zbigniew Kwiatkowski
czw., 24 paź. 2019 r.
Witam,
O/ Gdy żona przestała pracować w lesie, [mogła] zaopiekować się Zbysiem, w bardzo krótkim czasie
te pięć 200 gr. porcji chleba okazały się nie wystarczające. Codzienny głód stał się “normalny”.
Głodny szedłem do pracy, a pracując nie miałem pewności, że wracając zastanę wszystkich przy życiu.
Przeważnie czekał mnie kawałek chleba, nie miałem odwagi zapytać skąd. Niedaleko Posiołka była malutka
wioseczka, Poczynek, złożona z dziewięciu domów. Gdy nam uszczypnęli chleb z tej mizernej racji,
ci bardzo biedni, ale szlachetni ludzie czasem mnie pomagali sami prawie będąc w takiej samej biedzie.
Jednego dnia znikąd nie dostałem jedzenia, w baraku też nic nie było. Bez słowa poszedłem do sklepu
zapytać o możliwość kupna chleba. Tam, na półce, było trochę połamanych kawałków, poprosiłem o kupno,
bo cały dzień nic nie jadłem. Sklepikarz, Czerwiakow, siegnął po kawałek i zatrzymał rekę w powietrzu mówiąc,
że należny mnie chleb został już wykupiony. Powtórzyłem prośbę, odpowiedział, że chleba nie sprzeda,
bo karmię “lodara” (nieroba). Doszło do kłótni, ale musiałem pójść bez chleba, przechodzący Bazanow powiedział
“Tu nie miejsce na takie gadanie, jeśli o coś mnie chodzi przyjdź do Komendatury”.
Nadchodziła druga zima, warunki życiowe stale pogarszały się, po powrocie do baraków pędzili nas do ładowania
brzozowego materiału na wagony, wracając czułem się jak polano.
Głębokiej jesieni przy pracy poczułem straszny ból w boku, z pomocą ludzką wróciłem do baraku,
gdzie zawołano lekarkę posiołka, Szatunowa (młoda, przed dwudziestką). Ta robiąc kompresy zażądała furmanki,
by odwieźć mnie do szpitala. Tam, pomału, bóle ustały, ale czułem się bardzo słaby. Odesłano mnie z powrotem.
Szatunowa dała mnie zwolnienie na parę dni obiecując dalsze badanie. Niemożliwość pracy pogorszyła naszą sytuację.
W tym samym okresie, mieszkający z nami, Lancucki był stale karcony za nieosiagnięcie “normy”
(Nadleśniczy z Polski/starszy wiekiem, fizycznie słaby), ująłem się za nim na jednym zebraniu mówiąc,
że “Takiego chorowitego człowieka nie powinno się wysyłać do pracy w Sow. Soj.”. Oprócz Tumanowa obecny był
Komendant i tak zwany “Partyjny”, po paru tygodniach Lancucki stał się stróżem przy Sklepie, często zastępowała go
Pani Lancucka. Ogólnie, chociaż wszyscy głodowali, nikt zupelnie nie stracił nadzieje na coś lepszego.
JA/ Ten rok naprawdę tylko jednym, prawdziwie, wyraźnym wydarzeniem został w pamięci, jeśli chodzi o czas przed zachorowaniem, inne wspomnienia nigdy nie były tak ostro zarysowane w pamięci, aż do szpitalnej przygody.
Był wczesny wieczór, stałem na dworze z Tatą i Mamą (więc musiała być niedziela), całe niebo za koleją było pokryte
kolorami, czerwone, niebieskie, a najwięcej jaskrawe były zielone, cały czas ruchome. Był nas tam cały tłum,
niektórzy mówili o widzianym krzyżu. (Będac dorosłym widziałem te polarne zorze, ale nigdy tak wyraźne i jasne).
Leżał śnieg, lata później dowiedziałem się, ze to była Wielkanoc ‘40 r.
O/ Nadchodząca zima ‘40/41 r. napełniła mnie strachem o przeżycie. Pomoc z Kraju zawsze była nikła i nieregularna,
odległość miała własny skutek, ale tym w Kraju również się nie przelewało. Obuwie dzieci było na wykończeniu,
szczególnie Jadzi. Pewnego dnia w pracy, przy ognisku opodal mnie siedziało dwóch Rosjan, Nagibin i Pawlow
z Dużej Ekaratynowki. Zawołali mnie na pieczoną kartoflę, po paru minutach Nagibin powiedział “Nie zaprosiłem cię
tylko na kartofle, chcę ciebie coś zapytać bez uczynienia ci przykrosci”. Odpowiedziałem “Z pewością nie będzie mnie
przykro”. Zapytał się mnie, czy mam pieniądze na kupno walonek dla dzieci, powiedziałem mu prawdę “Nie, nawet
na chleb nie mam czasami”, czując się zupełnie zaskoczony pytaniem, a jeszcze bardziej jego odpowiedzią:
”Tak przypuszczałem, chcę pożyczyć ci pieniądze na ich kupno”. Nie wiedzialem jak podziękować temu człowiekowi,
który przyszedł nam z pomocą w tak tragicznym położeniu. Nagibin dał mnie małą karteczkę, nakazał natychmiastowe
pójście do jego domu, gdzie jego żona, szczupła blondynka, dała mnie dwieście rubli. Walonki dla dzieci kosztowały
94 rb. i resztę zwróciłem następnego dnia. Długu spłacić w żaden sposób nie mogłem, dałem jemu swój, kieszonkowy
zegarek. Był nim ucieszony, bo takiego zegarka tu nie można było kupić, dodał mnie jeszcze 29 rb.
Po niedlugim czasie Nagibina, jako rezerwistę, zabrano do wojska, odchodząc prosił, bym pomagał jego żonie.
Ona przeniosła się do Darowatki i aż do naszego wyjazdu, czesto zachodziła do nas.
JA/ Na tej jedynej fotografii z Darowatki Jadzia w nowych walonkach.
Serdecznie,
Z.
Darowatka/3.
Zbigniew Kwiatkowski
pt., 25 paź. 2019 r.
Witam,
O/ Zimą 40/41 r. rozbolal się mnie ząb do takiego stopnia, że nie mogłem pracować. Lekarka skierowała mnie
do szpitala, a ten, za przepustką NKWD, do “bolnicy” w Szarji. Tam, po całodziennym czekaniu, ząb został usunięty,
ale w Szarji musiałem przenocować. W pobliskiej jadłodajni nie było jedzenia, to samo następnego ranka
i wracałem głodny. W pociągu do połączenia z bocznicą poznałem młodego człowieka jadącego rekwirować traktory
w okolicy Darowatki. Od początku bocznicy do Neji, pierwszej osady, szliśmy piechotą. Był tęgi mróz i, będąc bardzo
zmęczeni, przenocowaliśmy w “obszczym zytelotwie”. Tu, w czasie rozmowy, mój współpodróżnik oznajmił
“Przecież ja też jestem Polakiem”. Nazywał się, już dobrze nie pamiętam, Sloninowski albo Slonimowski.
Chociaż dalej pracowałem w lesie lekarka starała się wyslać mnie na dalsze badanie, to zabrało czas aż do lata.
W międzyczasie oprócz pracy w lesie wysyłano nas do ładowania wagonów w Szabrysie. Tam stołówka była
nieczynna, praca ciężka i głód nieubłagalny. Po paru dniach stolówka otworzyla się, młode kobiety z jedynym
mężczyzną stanowiły obsługę. Wszyscy byli bardzo ciekawi naszego życia w Polsce. Cały czas ubywało mnie
zdrowie i praca stawała się trudniejsza z każdym dniem.
Do posiołka przysłano mlodą komsomolkę, której nazwiska nie pamiętam, ale na imię miała Fainka, by zająć się
sprzedażą chleba. Zawsze starała się by dostać chleba nieco więcej, a po sprzedaży normalnych porcji zbierała dzieci
z liczniejszych rodzin i tę nadwyżkę im sprzedawała. Jednego dnia, gdy kolejka przed sklepem była długa,
nadszedł Bazanow zwracając jej uwagę, że powtórnie sprzedaje chleb. Będac zajęta dopiero po paru minutach
zareagowała gniewem, ”Wiem, co robię i co do mnie należy tak samo wiem, co do ciebie należy”, dodając
“Poszoł won od sudowa”. Bazanow spuścił glowę i poszedł, Fainka dalej sprzedawała chleb.
Była daleko przed dwudziestką, zgrabna, starała się pomóc dzieciom i [była] wysoce ceniona przez zesłańców.
Głód stale pogłębiał się na posiołku. Dzieci nasze, chociaż głodne, osiagały dobre wyniki w szkole,
ich świadectwa były oznaczone “otliczno”.
JA/ Jak wspomniałem wcześniej, do względnego zdrowia powróciłem, gdy jeszcze śnieg leżał wszędzie.
Nie na długo, ale parę razy byłem nad zamarzniętą Czerniawką, by ślizgać się po jej lagodnym brzegu.
Rozpoczynała się budowa mostu, chociaż dalej sypano nasyp dochodząc do rzeczki, gdzie szyny prawie
już sięgały. Nasyp od przystanku stawał się wyższy stopniowo, po stronie baraków stromy dla małych nóg,
po przeciwnej o wiele niższy, za nim rosły cienkie brzózki. Z nastaniem wiosennego ciepła często paru nas
siedziało na nasypie klepiąc gliniane cegielki na szynach. Gdy nadchodził pociąg pospiesznie staczaliśmy się
w dół. Dnie pomału cieplały, pojawiły się pierwsze liście na brzózkach i trawa około drzwi baraku.
Było już dobrze ciepło, gdy szedłem z Mamą wzdłuż Kuzniecowki do ogrodu za rzeczką, gdzie pracowała.
Słoneczny ranek, na przeciwnym brzegu tej wąskiej rzeczki czeremcha kwitła aż do kolejowego mostu.
Jej oszałamiający zapach został w pamięci na zawsze. Ogród był na lewo za mostem, pamiętam małe główki
kapusty siedząc obok grządki. Też przypominam ostrożne przejście przez most, był bez poręczy.
W rzeczce szumiała woda i leżało kilka dużych belek. My skręciliśmy na lewo, Mama mówiła,
że na prawo dróżka prowadzi do młyna.
O/ Pewnego dnia poszedłem do Laptiuga odebrać przysłaną paczuszkę. Zwykle żona z Tadziem tam chodzili
zabrać nasze rzadkie paczuszki żywności. Po jej odebraniu zaszedłem do chałupy człowieka, który naprawiał
szleje i chomonty kołchoźne, miał 66 lat. Zapytałem się dlaczego tyle domów stoi zabitych deskami,
gdzie są ci ludzie? Odpowiedział “Ne znaju, uwiezli”. To było 7 lat wstecz i nikt jeszcze nie wiedział,
co z nimi się stało. Mężczyzna był małomówny z początku, ale wkrótce weszła bardziej rozmowna młoda kobieta.
Ta, w toku rozmowy, powiedziała, że namawiają młodzież, by jechała osiedlić się na naszych byłych okolicach.
Zaproponowałem, by objęła mój stary dom, chcąc dać jej adres, ale stanowczo odmówiła mówiąc,
że nie pojedzie, bo boi się, że tam ich zabiją.
Naturalnie było dużo inych wydarzeń na posiołku, ale jest niemożliwością spamiętać je wszystkie.
Na wiosnę 41 r. Komendant zorganizował zabawę. Z okolicznych wiosek przybyło sporo młodzieży.
Zabawa odbyła się koło Komendatury pod opieką Mielkowa, oprócz tańców Rosjanie dużo śpiewali.
Będąc ciągle niezdrowy, w najgorszych dniach Szatunowa dawała mnie “sprawke” uwalniającą od pracy
obiecując, z wizytą na posiołek starszej lekarki, dokładniejsze zbadanie. Ta przybyła pozną wiosną i zdecydowała
wysłać mnie na prześwietlenie do odległego o 200 km Kirowa. Dała też pisemne zwolnienie na lżejszą robotę.
JA/ Z wiosennym ciepłem prędko wyrosła trawa. Brzózki pobliskiej kotlinki pokryły się liścmi i znikła tam wilgoć.
Tam teraz najwięcej się bawiłem z równieśnikami, chociaż przeganiali nas starsi chłopcy po powrocie ze szkoły.
Jednego podwieczorka stałem na dworze z Mamą, z rozległej łąki naprzeciw szczytu naszego baraku powracały
konie z wieczornego pojenia. Ogromnie rozradowałem się widzac Tadka siedzacego na koniu. Odmiennie Mama
była przerażona widzac go siedzącego na oklep, w moich oczach koń był ogromny, a Tadek przykładem odwagi
i umiejętności.
Budowa mostu na Czerniawce postępowała prędko, często stałem patrzeć się jak mężczyźni podciągali sznurem
ogromną klodę w górę rusztowania, by puszczając ją wbić grubego pala dalej w głąb dna rzeczki.
Serdecznie,
Z.
Darowatka/4.
Zbigniew Kwiatkowski
sob., 26 paź. 2019 r.
Witam,
O/ Po orzeczeniu lekarki dawano mnie różną pracę, ale do ścinania świerków już nie wróciłem.
Około 10-tego czerwca wyruszyłem do Kirowa, biorąc pod opiekę młodą zeslankę, Paprotna, która była
skierowana na badanie oczu. Miała 16 lat. Przy wyjeździe Komendant dał mnie kartkę z poleceniem kupna
kliszy fotograficznych, a Pani Kozubska lisie futerko do sprzedaży, a dziesiętnik prosił o kupienie kilku szprych
do roweru, których tu nie można było dostać. Pociąg złapaliśmy na rozjeździe bocznicy i głównego toru.
Daleko jeszcze było do wieczora, gdy wysadziłem Paprotną pod opiekę NKWD sam jadąc dalej.
Po drodze do Kirowa nie było żadnyh miast, tylko większe lub mniejsze stacyjki. Krótko przed wieczorem
byłem na stacji w Kirowie, która była zapchana tłumem czekających na pociągi, dowiedziałem się, że niektórzy
czekali od paru tygodni bez możliwości kupna biletów, bo w przechodzących pociągach było brak miejsc.
Do miasta był spory kawałek drogi, nachodziłem się niemało nim znalazłem właściwy urząd NKWD.
Stąd skierowano mnie do domu noclegowego, tu musiałem wypełnić, (wytłumaczyli, tylko po rosyjsku)
duży formularz. Urzedniczkę bardzo zaskoczył charakter mojego pisma, dostałem talon na kupno bardzo
ograniczonego jedzenia, do którego można było dokupić 200 g wódki. Jednak wpierw była przymusowa kąpiel
z oddaniem ubrania do parówki, obsługa wyłącznie kobieca. Musiałem drałować przez calą salę nago.
Na drugi dzień poszedłem szukać polikliniki, zostałem przyjęty na popołudniowe badanie i udałem się
do centrum miasta załatwić sprawy z posiołka. Po drodze zapytałem przechodzącą dziewczynę,
gdzie mógłbym to uczynić. Zaofiarowała swą pomoc przedstawiając się jako Nina Onyskowa,
wyglądała wątłego zdrowia. Znaleźliśmy duży magazyn, gdzie kupiłem klisze, ale szprych nie było i futerko
Kozubskiej nie mogłem sprzedać. Badanie miało być przed wieczór, Nina ofiarowała się pokazać mnie trochę
Kirowa, który wtedy miał około ćwierć miliona ludzi. Pamiętam wizytę na bardzo ruchliwą Główną Pocztę,
po drodze przechodziliśmy obok ogromnego budynku skąd dochodził głos wielu maszyn. Wedlug Niny, fabryka broni.
Tak chodząc spotkaliśmy znajomą Niny, wysoką dziewczynę, której imię i nazwisko nie mogę przypomnieć.
Pogoda była piękna, usiedliśmy na ławce w parku, gdzie kupiłem nam lemoniady. Obydwoje były bardzo ciekawe
wieści o życiu za granicą i odprowadziły mnie do kliniki. Tam przyjął mnie Dr. Babkin, diagnoza: suchy “plewryt”,
był bardzo przyjacielski i długo ze mną rozmawiał, bo byłem ostatnim pacjentem dnia.
Chociaż zamieniliśmy adresy z Niną, nie miałem możliwości ją zobaczyć przed wyjazdem, moja przepustka
byla do 14-tego czerwca. Prawie nie śpiąc, bardzo wczesnym rankiem stałem w kolejce po bilety.
Kolejce tak długiej, że nie było widać stacji. Po pewnym czasie zacząłem rozmawiać z kobietą koło mnie.
Ubrana elegancko, była nauczycielką. Po długim czasie nadszedł jej mąż, też nauczyciel w Kirowie, z biletem.
Ona poszła do stacji, on do miasta, a ja stałem dalej nie wiedząc, co z tego będzie. Po długim czasie ogłoszono,
że w nadchodzącym pociągu jest 70 miejsc, tu czekało parę tysięcy. Słysząc to wyszedłem z kolejki i poszedłem
prosto na stację. Pociąg już wjechał, kasa zamknięta. Wskoczyłem na peron i dobiegłem do zawiadowcy,
pokazując mu moją przepustkę. Na widok trójkątnej pieczątki NKWD wprowadził mnie do kasy mówiąc
“odin bilet NKWD”. Wskoczyłem do przeładowanego wagonu, którym jechałem do południa, gdy kontrol biletów
kazała mnie wysiąść na następnej stacji, nie było wyjścia mój bilet był ważny tylko do tej stacji.
Tu zawiadowca podpisał powód mego zatrzymania na mojej przepustce, na stacji była duża grupa szkolnych
uczennic, z którymi rozpocząłem rozmowę. Tak samo jak w Kirowie były bardzo ciekawe zagranicy.
Tak wspólnie czekaliśmy na tej stacji. Pod wieczór podszedł do mnie młody mężczyzna z zaproszeniem
na nocleg mówiąc, że wcześniej była tu kobieta z dziećmi, ale nie miała śmiałości tego powiedzieć.
Powiedział “do mojego domu jest 6 km, mam chleb, kwaśne mleko i butelkę wódki, mieszkam przy malej stacyjce,
gdzie łatwiej będzie kupić bilet, bo nikt z kołchoźników pociągiem nie jeździ”. Pożegnałem uczennice
i poszedłem z nim. Droga wychodząc z lasu koło stacji była wyłożona klockami drzewa, ułożonymi na sztorc
i stale szła w gorę. Krajobraz piękny, którego nie mogłem podziwiać będąc bardzo głodny.
Wioska, zamieniona na kołchoz, była bardzo biedna. Rodzina mego wybawcy składała się z jego żony,
rodziców i bratowej której mąż, wojskowy, był na służbie w Tarnopolu. Powiadali mnie że, według brata,
w Tarnopolu jest wszystko. Przed 5-tą zbudził mnie dziadek mówiąc “wstawaj bratie, tiebie wremia” wskazując
mnie stację odleglą o pareset metrów. Tu znowu spotkalem te same uczennice. Dostalem bilet z numerem 2
do przedzialu z żołnierzami, podróżując długo z nimi rozmawiałem, gdy wysiadałem wszyscy
zasalutowali na pożegnanie.
JA/ w tych [dniach] letniej porze czułem się dobrze, często bywaliśmy nad Czerniawką. Woda tu była ciemna
i za glęboka dla nas małych, ale rozlegly, suchy, brzeg między drzewami zachęcał do zabawy i, naturalnie,
ciekawość postępującej budowy mostu. Dorośli przechodzili rzeczke, powyżej mostu, kładka z kilkunastu desek,
te chlupały wodą przy przejściu i nikt z nas nie miał odwagi, by stanąć nawet na początek kladki.
Gdzieś w tym czasie poszedłem z Tadkiem odwiedzić ojca w pracy. Wąska droga, zdaje się w północno
wschodnim kącie posiołka, weszliśmy w początek lasu. Byłem bosy idąc dużą, gładką, koleiną pozostałą
po ciagniętych kłodach. Po prawej stronie był wysoki brzeg, na który wygramoliłem się z trudem, weszliśmy
do domu, gdzie Tato pracował. Stał przy oknie heblując dużą deskę, wióra pokrywały całą podlogę,
zapach żywicy wszędzie. Tato napoił nas jakimś sokiem z malin i poszliśmy z powrotem.
Też w tym okresie widziałem wypadek na kolei. Chociaż most na Czerniawce był już częściowo zbudowany
to jeszcze dowożono piasek w jego pobliże. Kierowca ciągnika przeładowanego pociągu zagadał się
i spóźnił się z hamowaniem, kobiety skakaly z platform, które zaczeły wpadać pod most, Mama między nimi.
(Lata później dowiedziałem się, że zostala ranna jedna młoda Ukrainka).
Chociaż lato było ciepłe nie było w pobliżu tyle malin, jak w zeszłym roku. W ciepłe podwieczorki było nas
pełno w “zabawnej” kotlince. Ktoś zbudował wózek z pedałami i godzinami różni chłopcy próbowali wyjechać
z kotlinki. Zwykle z nastaniem zmroku i chłodu rozpalali ognisko, nasz barak będąc blisko, często tam byłem
przy końcu lata. Pewnego dnia Tadek przyniósł do domu rybkę, którą złapał wędką z włosa końskiego ogona
i szpilki, miała 20-ścia parę centymetrów długości. Złapał ją na rozlewisku Czerniawki/Darowatki,
gdzie zimą starsza młodzież się ślizgala i syn rosyjskiego młynarza wpadł, bez szwanku, pod lód.
Mama usmażyła ją, podzieliła na porcje, była bardzo smaczna.
Noce były już chłodne, ale dnie gorace, gdy Jadzia wzięła mnie na grzybobranie za Czerniawka.
Trzymając jej rekę, z wielkim strachem, przeszliśmy Czerniawkę kładką i weszliśmy na nasyp od prawej,
stromej strony. Po drugiej stronie rósl gęsty las na równinie, gdzie chodzilliśmy, z innymi ludźmi, całe popołudnie.
Grzybów prawie nie było, pamiętam tylko parę małych w Jadzi rękach, gdy zaczeliśmy wracać, bardzo bolaly
mnie nogi, słonko chyliło się do zachodu, ale gorąc nie ustawała. Z trudem doszedłem do mostu, wychodząc
z lasu na kolej czerwone słonko świeciło nam prosto w twarz. Ledwo wlekąc nogi przez kladkę,
dojścia do domu nie pamiętam.
Serdecznie,
Z.
„Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” (Mt 6,11).
Zbigniew Kwiatkowski
pon., 28 paź. 2019 r.
Następna część zakończy Darowatke razem z losem niektórych wygnańców. Dalszy ciąg wydarzeń
po tak zwanej “amnestii” to podróż na południe i ostateczna głodówka w Kirgizstanie, do wyjazdu
z Polskim Wojskiem, koniec sierpnia ‘42 r.
Serdecznie,
Z.
Darowatka/5. Ostatnie miesiące i wyjazd.
Zbigniew Kwiatkowski
pon., 28 października 2019 r.
O/ Po powrocie od razu zostałem wysłany do koszenia trawy z Estaminową (córka Tumanowa) żoną
Leśnego Naczelnika i żoną Mieszczuka z Malynska. Marne to było koszenie osłabionych przez już ogólnie
panujący głód w okolicy. Potem byłem cieślą przy naprawie domów, tam Mielkow dał mnie do pomocy
dziewczynę z jej młodszym bratem. Ojciec ich był w wojsku, byli w skrajnej biedzie i ta ich “praca”
była pomyślana pomocą Mielkowa. Tam chodziłem piechotą (około 6 km), czasem biorąc Tadka.
Jeszcze przed wybuchem wojny Rosyjsko-Niemieckiej urwał się kontakt z Rodziną w Kraju,
warunki życia stale pogorszały się, musieliśmy jakoś przeżyć na stałe kurczącej się żywności w okolicy.
Koniec sierpnia zwiastował pierwsze chłody.
JA/ Na naszym, dziecinym, poziomie na pozór mało się zmieniło, jednak częściej pamiętam głodne czekanie
na następny posiłek. Jednego, wczesnego wieczoru, stałem z grupą młodzieży w kotlince słuchając krążącego
samolotu przez długi czas. Następnego dnia dorośli mówili, że rozbił się przy lądowaniu koło Chmielowki.
O/ W sierpniu mieliśmy duże zebranie. Nakazano nam wybrać po jednym przedstawicielu z każdego [z] pięciu
baraków, by przedstawić nasze zapatrywania na toczącą się wojnę. Z naszego baraku wybrano mnie.
Naprawdę mało mieliśmy do powiedzenia, nie wierzyliśmy w ich szczerość mówienia prawdy i zbyło się
na ogólnikach. Z początkiem września w Darowatce pojawił się Polski porucznik w pełnym umundurowaniu,
jechał na poludnie z Rodziną zabraną z Poldniewicy (14 km na północ) jeszcze jednego miejsca wysłania.
Od niego dowiedzieliśmy [się] o tworzącej się Polskiej Armii w Buzułuku i bliskiego uwolnienia nas.
JA/ W tym okresie pamiętam, że Mama chodziła do Daroszewa, gdzie, mówiła, jest bardzo mokro,
dnie już były zimne.
O/ Wkrótce zostały być wydane “udostowierenija”, uwalniające nas. Około dwadzieścia Rodzin,
moja między nimi, ich nie otrzymało. Dopiero w połowie października zostałem wezwany do Komendatury,
gdzie Mielkow wręczył mnie ten dokument. Natychmiast zacząłem się przygotowywać do wyjazdu.
W międzyczasie 18/10/41 r. wyjechał pierwszy transport, z dużą grupą starszej młodzieży, pod opieką Pana Fuksa.
Z początkiem listopada zgrupiliśmy [zgrupowaliśmy] przeszło stu ludzi, którzy podzielali zamiar wczesnego
wyjazdu na własną rekę. Ja, Kochanowski i jeszcze jeden czlowiek (nie moge przypomniec nazwisko) poszliśmy
do polowego lotniska koło Chmielowki z prosbą o transport. Dowodzacy Pułkownik chętnie przyrzekł pomóc,
jednak zalecając pozostanie na miejscu, ”Idzie zima, a Sowiecki Sojuz wszedzie taki sam”.
Transport był przyrzeczony na ósmego listopada.
JA/ Z poczatki jazdy do em [?] jesieni/września zaszły zmiany w codziennym życiu. Jadzia i Tadek już
nie chodzili do szkoły, Ojciec cały czas coś majstrował, Mama suszyła suchary. Było bardzo mało cheba
na posiłki, cały czas byłem głodny, zabawa zewnatrz była rzadka i nie kusiła.
O/ Z myślą o bliskim wyjeździe pospiesznie zbijałem skrzynki na podróż, żona zajęła się żywnością.
Głównie suchary z bardzo ograniczonej porcji. Pomogła tu praca w posiolkowym ogrodzie, gdzie Ojciec
jednej, Rosyjskiej, współpracownicy często coś przysyłał żonie. Na imię miala Lena.
Przed południem 8/11/41 r. przyrzeczone dwa wagony przybyły do Darowatki, nasza grupa była gotowa
od wczesnego ranka i bez zwłoki załadowaliśmy się. Pociąg (dwa wagony) zawiózł nas do Ponazyrewa
na głównej linii i weszliśmy do budynku stacji, którą zupełnie zajęliśmy. Widząc to zawiadowy wezwał milicjanta,
ten nakazał natychmiastowy powrót pociągiem, który jeszcze nie odjechał. Stanowczo odmówiliśmy wyjścia
ze stacji. Tam siedzieliśmy dwa dni nim pozwolono nam wykupić bilety do Kirowa. Poza zamiarem jazdy
do Kirowa tylko miałem mętny plan kierowania się na południe, w jakiś sposób dostać się do Brytyjskich Indii.
Marzenie, jak się wykazało, nie do wykonania.
JA/ Pamiętam dzień pakowania się i tłum przy przystanku, gdzie stał syczący parowóz z dwoma, czerwonymi,
wagonami. Leżał śnieg, dzień był pochmurny, szary. Przejazd do Ponazyrewa nie trwał długo, następne dnie
to pamieć zatłuczonej sali i wsiadania do wagonu z miękimi siedzeniami i oknami. Wkrótce zasnąłem.
-----------------------------------------
W ostatnich latach dużo czasu spędziłem poszukując dawnych współwygnańców z Darowatki.
Ustaliłem, że pociąg wywózki rozdzielił się (prawie pewność) w Szarji, część wygnańców powieziono
drogą do Poldniewicy (podejrzewam, że Poldniewica, potocznie “gorodok” naprawdę była Daroszewem Matki),
bo nasz wagon po przybyciu do Szabrychy był ostatni, w podróży gdzieś w połowie.
Dalszy los wywiezionych? Lancucki zmarł gdzieś w Kazachstanie, żona z córkami była w Koji/Uganda,
przyjechala do U.K. [w] ’48 r. Fuksa Ojciec spotkał na stacji w tymże kraju, dalszy los nieznany.
Edwarda Kuriate Ojciec spotkał w Persji, po wojnie wrócił do Polski i połączył się z żoną. Antosie Kuriate
Ojciec widział w Iraku, po wojnie wyszła za mąż kończąc życie w Kanadzie. Kozubscy w U.K. po wojnie
wyjechali do U.S. Stefka Kozinska z Matką przyjechały po wojnie do U.K. z Meksyku. Władysław Flak
zginął w bitwie o Orsze ‘44 r. Kuczyński z częścią Rodziny zmarł w Kazachstanie, ocalali w U.K. [?]wskich
wyjechal do Kanady po wojnie. Laskowscy do U.K. Znalazłem też innych, nie wspomnianych przez Ojca.
Nasza podróżująca Grupa została ostatecznie rozproszona w Dzalal Abadzie/Kirgizja. Z Darowatki istnieje
zdjęcie uczni/Wojskowe Muzeum w Bialymstoku.
Oglądając stosunkowo niedawne zdjęcia Darowatki, ”przystanek”/budynek w oddali może być pozostałością
tych lat. Twarzą do budynku, w lewo 200 m nasza “zabawa” na torze. Przy Kuzniecowce nikt się nie bawił,
była wąska z głębokimi brzegami.
Serdecznie,
Z.
Zbigniew Kwiatkowski
pon., 4 listopada 2019 r.
Pozdrawiam,
Właśnie wczoraj otrzymałem informacje, ktore, prawie z pewnoscią, wyjaśniły stosunek liczb
Darowatki/Poldniewicy (około 600/2000). Do tej okolicy było dwa transporty, wagony zbierane
w Zdolbunowie i Baranowiczach z docelowa stacja, Ponazyrewo. Ten pierwszy, nasz, musiał być
podzielony przed tą stacją i ci ludzie drogą przewiezieni do Poldniewicy. Mały szczegół, ale może się
komuś przydać w przyszłości.
Serdecznie,
Z.
P.S. : obydwa transporty miały podobna liczbę wywożonych 1319/1290.
Zbigniew Kwiatkowski
pt., 8 list. 2019 r.
Serdecznie Panu dziekuję. Chyba wspomniałem, że na portalu Jezuitow/Dzalal Abad zamieściłem opis dalszego naszego losu (w skrócie). Z Ponazyrewa wyjechała grupa licząca ponad stu, ale, ścisle licząc, po przybyciu do Kirowa w dalszą podróż wyruszyło nas około czterdziestu (w Kirowie Ojciec spotkał min. Kota, który zalecal mu pozostanie w tym mieście). Własnych pieniędzy już by tylko starczyło na dojazd do Swierdlowska, gdzie utknęliśmy na bocznicy. Nie chcę nadużywać Pańskiej dobroci, ale, jeżeli uważa Pan, że nasz dalszy los (do wyjazdu z Krasnowodska) zaciekawi czytelników to chętnie go opiszę.
Serdecznie, Z.
Zbigniew Kwiatkowski
śr., 13 list. 2019 r.
Dziękuje bardzo. Też z ciekawością czytałem Dubanewiczową, osobiste wspomnienia z codziennego życia zawsze uważałem
za rzeczywistość przetrwania. Żałuję, że nie miałem możliwości szczegółowego spytania Rodziców o nazwiska tej, naszej,
ostatniej grupy (znam tylko cztery z częściowym ich losem po opuszczeniu Zw. Sow.).
Następny etap zacznę od podroży do Kirowa.
Serdecznie, Z.
Po Darowatce.
Zbigniew Kwiatkowski
czw., 14 list. 2019 r.
Witam,
O/ Tym razem podroż do Kirowa zajęła parę dni. Wagon nasz często był odczepiany i przyczepiany do różnych pociągów idących
w tym kierunku. W Kirowie postawiono na[s] daleko od stacji.
Ja/ Z tych dni najbardziej zapamiętałem częste szarpanie z ogromnym hałasem, gdy byliśmy przyczepiani do kolejnego pociągu.
Okna wagonu były pokryte skroploną parą i tylko raz widziałem krajobraz zewnątrz. Pociąg skręcał w lewo, równolegle do niskich,
lasem pokrytych gór. Wszędzie głęboki las. Jednak naprawdę ciekawe mnie były powietrzny kabel wzdłuż toru i ramiona lokomotywy
z nim łączące się. Dużo później dowiedziałem się, że to była elektryczna lokomotywa, ale nie mam pewności,
gdzie to było w stosunku do Kirowa/Swierdlowska.
O/Po paru dniach na dalekiej bocznicy, kilku z nas poszło do stacji, gdzie zawiadowca obiecał przemieścić nas w pobliże,
co dokonał tego samego dnia. Tu, przypadkowo, spotkałem min. Kota, który poradził nam pozostanie na miejscu. Nie wierzyłem jego zapewnieniom.
Cały teren stacji był zatłoczony ludźmi, między nimi dużo wywiezionych Żydów, którym, mimo “amnestji”, Rosyjskie Władze zabraniały wyjazdu,
taka była rzeczywistość “wolności”. Nasze pieniądze były na wyczerpaniu, możliwości dalszego wyjazdu, nikłe. Widząc w tłumie młodego,
około trzydziestki, Żyda, kiwnąłem głową, by podszedł. Po cichu wytłumaczyłem jemu naszą sytuację, zamiar wykupienia wagonu do Taszkentu
i propozycje. Nasza ścisła grupa liczyła około czterdziestu osób, jeśli on zbierze grupę dziesięciu współtowarzyszy z pieniędzmi,
razem wykupimy ten wagon. Naturalnie by uniknąć NKWD muszą wejść do wagonu, gdy będzie ciemno. W krótkim czasie sprawa była załatwiona,
o wiele, wiele, dłużej zajęło wynajęcie wagonu do Taszkentu. Koszt 800 rubli.
Gdy zapadł zmrok dołączyła do nas ta dziesiątka i już wszyscy oczekiwaliśmy wyjazdu, który nastąpił około jedenastej tego samego wieczora.
Ja/ Ojciec nie wspominał czy to był ten sam wagon (z Ponazyrewa), ale w mojej pamięci został wizerunek wchodzenia do zielonego wagonu,
przy zmroku, prosto z toru. W oddali ruchome światła kolejowego ruchu. Też pamiętam odgłos nadchodzącego parowozu i szarpniecie
łączących się zderzaków. Te odgłosy były częste przez całą podroż na południe.
Pierwsza pamięć z podroży to wieczorny postój na wielkiej stacji. Po lewej stronie było kilkanaście torów, wagony, przeważnie towarowe,
bezustannie poruszały się w obu kierunkach. W pewnej chwili ogromny zielono czerwony parowóz zatrzymał się przy oknie gdzie siedziałem.
Para zasłoniła okno, mdlący smród gorącego oleju wypełnił wagon.
O/ Wagon wynajęty do Taszkentu, ale podroż nie była bezpośrednia ani częścią jednego pociągu, to była powtórka Ponazyrewa do Kirowa
z dodatkiem stawania by przepuścić pociągi w przeciwnym kierunku. Gdzieś jeszcze przed Uralem pociąg zatrzymał się w jakimś mieście
na dłuższy czas, było po południu i bardzo mroźno. Żona wyskoczyła z wagonu i pobiegła na pobliski rynek, wkrótce wróciła wołając
“Ale się mnie udało, kupiłam dwadzieścia funtów żytniej mąki”. Kupiła, za co? chustkę z głowy. Nie było nic do powiedzenia.
Przed samym Uralem nasz wagon został dołączony do elektrycznego pociągu idącego w kierunku Swierdlowska, ale tego miasta nie zobaczyliśmy.
Za Uralem stale podróżowaliśmy na południe. W Czeliabinsku, gdzie kupiliśmy trochę chleba i spotkany Polski kapitan przyprowadził Rosyjską lekarkę
do dzieci, które były chore na odrę. Był komendantem Placówki Polskiej, która wspomagała pieniężnie takich jak my.
Mieliśmy kłopot z Żydami, którzy stale się kłócili przy podziale chleba, w końcu poprosili mnie bym tym podziałem się zajął
i przynajmniej, do pewnego stopnia zapanował spokój.
Ja/ Odra musiała nas “złapać” wkrótce po tej dużej stacji, bo pamiętam siedzenie przez długie godziny przy oknie.
Przypominam przejazd przez długi, przęsłowy most na szerokiej równinie. Za mostem pociąg stanął, było słonecznie i wkrótce zobaczyłem
nadjeżdżający pociąg z przeciwka. Tadek zaczął liczyć wagony, a raczej płaskie platformy, przestał po stu trzydziestu. Na platformach, nie wszystkich,
były ciężarówki, czołgi, działa i samoloty bez skrzydeł. Jadzia mówiła, że przejechaliśmy Wołgę, myśląc o tym teraz wątpię, że to była ta rzeka.
Serdecznie, Z.
Po Darowatce 2.
Zbigniew Kwiatkowski
pt., 29 list. 2019 r.
O/Nasz wagon był, nieregularnie, ale stale dołączany do rożnych pociągów na południe. Trudno było zorientować się, gdzie byliśmy z dnia na dzien.
Na jednej miejskiej stacji, gdy wyglądało na dłuższy postój, pobiegłem szukać rynku. Tam sprzedałem mój ostatni kożuszek, bo nasze pieniądze były
już prawie wyczerpane. Gdy wróciłem pociągu nie było, rozpaczliwie pytając i biegając po rozległych bocznicach odnalazłem nasz wagon parę minut
przed wyruszeniem w dalsza drogę.
Ja/Pamiętam to wydarzenie, Mamę wyglądająca Ojca, gdy nasz wagon był przewożony w inne miejsce
i przestraszone oczekiwanie w niepewności przyszłej podroży.
O/W dzień czy dwa wjechaliśmy do Kazachstanu. Rozlegle, puste równiny od horyzontu do horyzontu, rzadkie małe osady często otoczone
brzozowymi zagajnikami, parę razy tylko widziałem ludzi. Pociąg zatrzymywał się, przeważnie w gołym polu, nieregularnie. Nie znam powodu,
bo zwykle spotykaliśmy pociągi z przeciwnego kierunku będąc sami w ruchu. Jeden, dłuższy, postój wypadł dosyć blisko grupy domów,
gdzie było widać dym. Ryzykując los pobiegłem do tego domu, drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku. Ukrainka. Słuchając mnie,
bez wahania dala mnie swój przygotowany obiad mówiąc “Jeżeli pociąg postoi dłużej, wracaj, znajdę Ci jeszcze coś więcej.
Ja spod Kijowa, toż my pobratymcy i prawie sąsiedzi”.
Nie mogę opisać z jaką wdzięcznością wracałem do pociągu, który ruszył, gdy wchodziłem do wagonu.
Ja/Te dnie, w mojej pamięci, to monotonne siedzenie przy oknie i częste zasypianie.
O/Jadąc na południe zostawiliśmy śnieg, ale dalej było zimno, deszczu nie pamiętam. Dojechaliśmy do Aralska,
Morze Aralskie jak wielkie lustro, tu mieliśmy dłuższy postój. Na rynku obfitość ryby, świeżej, ugotowanej, suszonej i bardzo taniej.
Była naszym zbawieniem razem z chlebem, który mogliśmy kupić na podstawie naszych dokumentów “Udostarownienia”.
Tu spotkałem Pana Ciome, który był Przewodnikiem jednego z “oficjalnych” transportów Polaków opuszczających Darowatke.
Wyglądał bardzo mizernie i mówił o rozproszeniu jego transportu.
Ja/Pamiętam wspaniały smak smażonych, małych, rybek na kromce chleba przez parę dni. Później, tej samej wielkości, suszonych.
Bardzo smaczne, jedzone z ostrożnością na drobne ości.
O/Parę dni później przybyliśmy do Taszkientu i wagon nasz odstawiony na bocznice. Poszedłem odnaleźć Polską Placówkę,
tu dostałem polecenie by, bezwarunkowo, nie opuszczać wagonu. Żywność nasza była na wykończeniu, kupno jej w Taszkiencie było
pod ścisłą kontrolą NKWD, wiec tam się skierowałem z prośbą o pomoc. Tu, po dłuższym czasie, dostałem kupony do publicznej stołówki
na [dla] wszystkich w wagonie, ale tylko na parę dni. Ciągle odmawialiśmy opuszczenie wagonu za porada Polskiego Wojska,
które dobrze się orientowało o położeniu cywilów w Uzbekistanie. Czekała nas dalsza podroż. Po okolu tygodnia zostaliśmy
skierowani do Kirgizji. Ciągle w tym samym wagonie, doczepieni do pociągu, który ruszył na południe by, w krótkim czasie, skręcić na wschód.
W parę dni byliśmy na bocznicy w Dzalal Abadzie.
Ja/Pierwsza pamięć tego miasta to stanie wagonu pod dachem. Tor kończył się z końcem wagonu. Wszyscy poszliśmy do jakiejś łaźni
i było gorące śniadanie, ale z czego, nie pamiętam.
O/Stąd władze miały zamiar zakwaterowania nas po okolicznych wioskach. Wyjazd około południa.
Ja/To przypominam wyraźnie. Opodal wagonu plac średniej wielkości, wzdłuż otaczającego płotu szereg pojazdów jednokonnych.
Miały tylko dwa, duże, koła. Mraczyl drobny deszcz, gdy wychodziliśmy z wagonu. Błoto na placu, jasno brązowe, za głębokie dla moich nóg.
Ojciec przeniósł mnie i posądził na wozie. Wkrótce ruszyliśmy w drogę, ciągle mraczyl deszcz i ciągle pod łagodne wzniesienie.
Prędko wyjechaliśmy z budynków, droga prowadziła bokiem zbocza, po lewej stronie. Z prawa puste pola, bez pewności,
odgłos płynącej wody w pobliżu? Na wozie był nasz “dobytek”, Jadzia, Tadek i Ja, Rodzice z Uzbeckim woźnicą szli obok.
Tak, wolniusieńko, jadąc przeszedł cały dzień. O zmroku stanęliśmy na starym ściernisku na prawo od drogi.
Naprzeciw stok długiego pagórka, śnieg w zagłębieniach, przenikające zimno.
Serdecznie, Z.
Po Darowtce 2.
Zbigniew Kwiatkowski
pon. 9 grud. 2019 r.
Tu zaznaczę, że rybę w Aralsku Ojciec “kupił” za stare pantofle. Do Dzalal Abadu przybyliśmy 4/12/41 r.
O/Chociaż śniegu tu nie było, noc była bardzo zimna. By uchronić dzieci położyliśmy je pośrodku między nami,
na tej dwukołówce uzbeckiej i czekaliśmy rana. Spanie było niemożliwe.
Ja/Pamiętam tę noc. Była zimna i wilgotna. Z pobliskiego stogu woźnice rwali słomę na ognisko, przez parę minut
rozchodziła się gorąc, by szybko zmienić się w gryzący oczy dym i powracające zimno.
O/Z pierwszym świtem ruszyliśmy dalej, niebo zachmurzone, droga wciąż pod górę. Dzieci siedziały na wozie,
dorośli szli. Tak “jadąc” około południa dotarliśmy do małej uzbeckiej osady. To dorosłym pozwolono wejść
[do] wewnątrz, a dzieci pokarmiono rzadko, ale gorącą kaszą, tak zwaną “atala patala”. W tej osadzie mieliśmy
zmienić transport, konie ciagnące nasze dwukołowe arby były marne i bardzo przemęczone.
Po krótkim oczekiwaniu, z przeciwnego kierunku, nadjechały czterokołowe wozy z ukraińskimi woźnicami.
Ich konie były większe i łatwiej dawały sobie radę z ciągle idącą pod górę drogą. To byli ukraińscy koloniści
spod Woroneża, przybyli tam z początkiem lat trzydziestych.
Ja/Mało pamiętam tę część podróży. Kasza była bez smaku i chociaż gorąca niewiele pomogła zapomnieć
nocny ziąb. Tylko pamiętam, że po pewnym czasie wzdłuż drogi pojawiły się smugi śniegu. Musialem zasnąć.
O/Jechaliśmy, ciągle w góre, aż do późnego wieczora, by zatrzymać się na placu “Obszczego Dworu”.
Wieczór był suchy i mroźny, gdy wchodziliśmy do opalonego, cieplego, budynku.
Ja/Przebudziłem się do smacznego zapachu. Leżałem na łóżku obok pieca. Ojciec prażył na blacie pojedyncze
ziarna kukurydzy, które pękały z małym trzaskiem i były bardzo smaczne. Przez najbliższe okno było widać
słoneczny pusty plac i przelatujace płatki śniegu.
O/Około poludnia nowe furmanki przybyły do “Obszczego Dworu” by zabrać nas na poszczególne kwatery.
Uslyszałem głos “A ktory to Kwiatkowski?” Na moją odpowiedź podszedł mężczyzna w moim wieku
przedstawiając się jako Hrycko Mytrenko, nasz przyszły “gospodarz”. Nie tracąc czasu załadowaliśmy się
na jego wóz i ruszyliśmy w drogę, tym razem stale w dół. Dom Mytrenkow stał około kilometra
od “Obszczego Dworu”, po lewej stronie, oddzielony od drogi rowem z kladką. Mytrenko dał nam pokój
z małym paleniskiem. Nie mogło być te zakwaterowanie wielką “przyjemnością” dla Mytrenkow, ale,
tak jak my, nie mieli wyboru. Trochę się już zadomowili na tym posiolku, ale zasobności jeszcze nie osiagnęli.
Było ich piecioro, Hrycko (w moim wieku), Anna (żony rówieśniczka), Anna (“Niura”), Iwan (“Wania”),
Aleksandra (“Shura”). Dzieci starsze o rok/dwa od naszych. Tu było zimniej i przelatujący śnieg zaczynał leżeć.
Ja/Pamiętam jazdę w dół i ostrożne przeniesienie [mnie] przez kladkę do budynku, zimny wiatr,
ciszę wewnątrz i zaśnięcie.
O/Odległość od Dzalal Abadu oceniam na około 40 km (od osady, gdzie nas pokarmiono woźnice mówili
o 20 km do ostatecznego celu). Tu życie byłoby dobre dla kolonistów, ale panował powszechny głód.
Jedyny pokarm dostępny nam to kukurydza. Położenie nasze i widok przedtrwania były bardzo marne,
pracy nie było. Okazyjnie, biorąc Tadka chodzilem po kirgijskich wioskach naprawiając stare kociołki.
Przy tym, czasem, karmiono nas tą wodnistą kaszą. Strach głodowej śmierci częściej przychodził na myśl,
ale przed Bożym Narodzeniem Placówka Polska w Dzalal Abadzie przeslała nam 150 rubli.
To uratowało nas tymczasowo.
Ja/Pamięć z tego Grudnia? Ciągły głód i chłód, Wigilia przed małym paleniskiem. Coś jedliśmy,
ale nie pamiętam szczegółów.
Po Darowatce 3.
Zbigniew Kwiatkowski
31 grudnia 2019 r.
O/ W parę dni po tym smutnym i głodnym Bożym Narodzeniu przeczytałem w gazecie artykuł niejakiego Swirydnowa,
który, będąc “opiekunem” Polaków w Dzalal Abadskiej Oblasti, przechwalał się jak dobrze powodziło się Polakam pod jego opieka.
Natychmiast napisałem zażalenie do Prokuratora w Dzalal Abadzie. Parę dni później do kołchozu przybył posłaniec z Wojenkomnatu
w Bazar Kurganie przywożąc wezwanie na komisję wojskową Polakom w wieku poborowym. Było nas trzech, Ja, Jagiellicz i Kolebuk
na wyznaczonej przez kołchoz furmance. Kon był tak marny że te, prawie czterdzieści kilometrów, więcej szliśmy niż jechaliśmy.
Gdy mijaliśmy jakiegoś mężczyznę po drodze wlokłem się paręset metrów za towarzyszami. Z okna jednego domu wysunęła się ręka
rzucając w moim kierunku zawiniątko. Rzadki śnieg padał gdy rozwinęliśmy tę paczuszkę, parę zwiniętych naleśników nasyconych papryką.
Nie ukazała się ta miłosierna osoba.
Po Komisji wracaliśmy w trójkę, piechotą, do kołchozu (czworo kirgiskich współtowarzyszy na Komisje zostało wcielonych
do wojska na miejscu). Padał śnieg gdy wieczorem ruszyliśmy w powrotną drogę, parę godzin później doszliśmy do dużej,
z trzciny zbudowanej, ”Czajchany”, gdzie przy wejściu siedział fajkę palący Kirgiz. Rosyjskiego nie znał, ale wezwał towarzysza
władającego tym językiem. Poprosiliśmy o odpoczynek i możliwość posiłku. Nic tam nie było, ale jeden z Kirgizów ofiarował mały
kociołek kartofli na wymianę, jedyne co miałem to było wieczne pióro.
Gdy te kartofle gotowały się Kirgiz zbudził swych towarzyszy, nieufnie na nas patrzących. Pierwsze pytanie, ”Skąd wy?”.
Odpowiedziałem “Z Lechistanu” opowiadając powód naszej obecności. ”Wiec nie przyjechaliście tu jako koloniści?, bo nam mówiono,
że jesteście kolonistami i dla tego ludność tu była tak podejrzliwa według was” była jego odpowiedz. Od tej chwili otoczyli nas podróżujący
ciekawi naszego życia w Polsce. Gdy opuściliśmy “Czajchane” wyszło z nami dwóch Kirgizów. Starszy wiekiem, płynnie władający rosyjskim,
krytykował władze. Niepewny siebie, słuchałem w milczeniu. Gdy rozstawały się nasze drogi podał mnie rękę i powiedział “Jestem Sędzią,
a to mój sekretarz. Na takim poziomie istnieje nasz system”.
Ja/Te dnie po Świętach pamiętam ciągłym wypadem śniegu. W krótkim czasie wszystko było pokryte i białe, droga opodal domu stała się
ulubionym zabawiskiem. Tam, w gromadce ukraińskich dzieci, zapominałem głód. Będąc najmłodszy pamiętam jak troskliwie i wesoło byłem
włączany w ich grono. Zmrok i mróz zakańczał nasza zabawę.
O/ Po powrocie dostałem trochę pracy wyrabiając drewniane, ćwiczebne, karabiny dla poborowych Kirgizów. Gdy rozpoczęły się ćwiczenia
duża cześć poborowych uciekła w góry. Były to juz pierwsze dnie lutego, dalej panował tu śmiertelny głód, pomocy znikąd, bezsilnie oczekiwałem
wiadomości od Prokuratora w Dzalal Abadzie. Szedłem do Kantoru, zawiadomienie o dacie poboru przyszło, gdy po drodze spotkałem dwóch
osobników podążających tam [tak] samo. W Kantorze dowiedziałem się, że jutro mam stawić sie w Bazar Kurganie i zarazem jeden z przybyszów,
wyglądał na Żyda, przedstawił sie jako Rejonowy Prokurator wysłany do zbadania położenia Polaków. Dowiedziawszy się o moim wyjeździe,
następnego dnia poprosił bym wskazał kto mógł być reprezentantem w tej sprawie. Poleciłem ojca Kolebuka.
Ja/ Moje dnie były bez różnicy, wesołe godziny z rówieśnikami, skromny posiłek na wieczór, czasem urozmaicony bałałajką Wani i śpiewem Niury.
Siedziałem często otoczony ręką Szury, która uważała mnie za młodszego brata. Starsza ode mnie o rok, bardzo ją polubiłem. Dzień odejścia Ojca
wyraźnie pamiętam. Jadzia z Tadkiem pożegnali się z nim wewnątrz. Ja, trzymałem Mamy rękę, gdy wyszliśmy na drogę. Płatki śniegu przelatywały
na łagodnym wietrze, krótko trwały te ostatnie chwile. Uścisnął Mamę, podniósł i uścisnął mnie, wolnym krokiem poszedł drogą w dół do budynków
głównej części kołchozu. Trzymałem Mamy rękę patrząc się za nim ale, naprawdę, rozumiałem bardzo mało. Na samym dole Ojciec zatrzymał się,
zamachał ręką, to samo my, skręcił w lewo i zniknął. (data:12/2/42 r.).
Po Darowatce 4.
czw., 2 stycznia 2020 r.
O/ Drogę do Bazar Kurganu odbyliśmy z jedenastoma Kirgizami jadąc kochłoźnymi końmi z drewnianymi siodłami. Padał śnieg,
mizerne konie ledwo sie wlekły i podwoda oczekująca nas odjechała nim dotarliśmy do Bazar Kurganu późnym wieczorem.
Dostaliśmy nakaz do Dzalal Abadu, gdzie oczekiwał nas pociąg. Nie było wyjścia, razem z dziesiątką Kirgizów (jeden został by zwrócić konie),
piechotą, powlekliśmy się do Dzalal Abadu. Ranek świtał, gdy przybyliśmy tam po przejściu dwudziestu paru kilometrów śnieżystej drogi,
naszą trojkę skierowano do pociągu, który wkrótce ruszył w drogę.
Bez zatrzymywania się nigdzie ten transport przewiózł nas do Margielanu (około 200 kilometrów),
tu miałem pierwszy pokarm od opuszczenia kołchozu.
Ja/ Po odejściu Ojca czułem się trochę “zgubiony” przez parę dni, wszystko jakby “przycichło”, ale po paru dniach znowu bawiłem się na dworze.
Śniegu już było dużo a Szura zawsze była w pobliżu mnie. Bardzo ją polubiłem. Na obszernym polu, po prawej stronie drogi do “Obszczego Domu”,
polu przeciętego głębokim kanałem pod katem prostym od drogi trwały codzienne ćwiczenia rekrutów. Kanał, zamarznięty i częściowo zasypany
śniegiem był obronnym okopem, długi szereg atakujących padał na ziemię i, na rozkaz, podrywał się krzycząc “Urra” atakując “okop.
Nie było strzałów ani mundurów, karabiny były drewniane. Często patrzyliśmy na te manewry.
Droga, chociaż mało używana, pomału stała się śliska. Po zamarzniętym śniegu sanki, w moich oczach, były szalenie szybkim transportem.
Byłem za mały do samodzielnej jazdy (i sanek nie miałem), ale stale byłem zabierany przez rówieśników. Jednego podwieczorka,
gdy rozchodziliśmy się zostałem ostatni na dworze i.........ktoś zostawił sanki. Z bijącym sercem usiadłem na nie i ruszyłem w dół.
Przez kilkanaście metrów wszystko było dobrze, ale raptownie przyjemność stała się przerażeniem. Sanki nabierały szybkości,
już bokiem, rozpaczliwie wbiłem stopy, ręce w śnieg i........ jakimś cudem wbiłem się z sankami w miękki śnieg brzegu drogi.
Z wielkim strachem, zostawiając sanki, wróciłem do domu.
O/ Po przybyciu do Margielanu pierwszą myślą był kontakt z rodzina. Opuszczając ją myślałem że będąc w wojsku będę mógł
im pomóc albo sprowadzić w pobliże. Zamiast tego znalazłem sie o 200 kilometrów od nich i, jak wkrótce przekonałem się, bezsilny.
Obowiązała nas “wojskowa tajemnica”, ściślej niż w innych jednostkach, przestrzegana przez Dowódcę (pułkownik Gudakiewicz).
Możliwości zabrania rodziny żadne, listy które pisałem do rodziny były zatrzymywane, nigdy do nich nie dotarły.
Byłem kompanijnym sekretarzem, gdy dostaliśmy zawiadomienie o rychłym wyjeździe z Z.S.S.R w marcu. Byłem w rozpaczy.
Laskowski z naszej kompanii, po kryjomu wyjechał by zabrać swoją rodzinę, która była niedaleko, to się mu udało.
Urban, też z mojej kompanii zrobił to samo i nie wrócił, ślad po nim zaginął.
W marcu opuściliśmy Margielan koleją do Krasnowodska na Morzu Kaspijskim tu, po całodziennym czekaniu,
załadowano nas na śmierdzący statek i wydano posiłek [pop] następnych dwudziestu czterech godzin,
cztery/piec małych, suszonych, bardzo słonych rybek. Wody pitnej nie było.
Następnego dnia wylądowaliśmy się w perskim porcie Pahlewi. Tu nim ruszyliśmy w dalszą drogę spotkałem Edwarda Kuriate,
ostatni raz widzianego w Darowatce.
Ja/ Po odejściu Ojca Mama była nasza ostoją i prędko przyzwyczaiłem się do jego nieobecności. Tadek pomagał Mamie,
gdy wchodziła na, bardzo bliski, pas pagórków, by rąbać zmarznięte, karłowate świerki i dzikie jabłonki na opał.
Jednego dnia byłem na dworze patrząc się na rąbiących na pagórku: duży oberemek [naręcze, wiązka] gałęzi zsunął się na dół,
Tadek złożył nogi i sprawnie zrobił to samo. Mama, siekierkę rzuciła wpierw i poszła w jego ślad, tylko z innym wynikiem.
Straciła równowagę i znikła zupełnie w głębokim śniegu na dole. Stałem przerażony nim, śmiejąc sie do rozpuku,
Mama pojawiła się na powierzchni.
Na pozór mało nasze życie się zmieniło, ale zacząłem zauważać coraz częstszą ciszę Mamy. Wieści od Ojca nie było.
Zima przechodziła i śnieg, pomalutku, ginął. Na podwórzu Mytrenkow pojawiły się zarysy sadzawki, na słońcu było ciepło,
chociaż nogi marzły. Pewnego dnia Jadzia i Niura wzięły mnie na szczyt pagórków, tam śnieg leżał w oddzielnych płatach,
gdy stałem jedną nogą na słońcu, a drugą w cieniu to różnica w cieple zdumiewała mnie.
Z odwilżą przyszła powódź. Śniegu już nie było, gdy zbudził mnie rejwach na dworze. Szybko ubrany wyszedłem zobaczyć.
Jedyny dom naprzeciwko, gdzie mieszkała Rohaczycha, wdowa, stracił ścianę najbliższą drogi. Kilku mężczyzn usilnie ratowało
resztę budynku i jej rzeczy. Przydrożne rowy przelewały się szalonym prądem, jeden ze stawów powyżej nas
(kolo Obszczego Dworu) przerwał brzeg.
Następnego tygodnia (wtedy, od pewnego czasu Mama pracowała, sadziła jakieś jarzyny w głębokich dolach wykładzionych nawozem)
w dawnym “okopie” utopiła się świnia i Mama mogła kupić skromną porcję wieprzowiny.
Po krótkim okresie przelotnego deszczu śnieg zginął, na obszernej równinie po drugiej stronie drogi pojawiło się mnóstwo
dzikiego czosnku, był bardzo ostry. Tam tez był zastrzelony, ogromny, orzeł, gdy próbował porwać jagniątko.
Dwóch mężczyzn trzymało jego roztwarte skrzydła, ciało było prawie ich wysokości, skrzydła pamiętam jako przeszło
dwumetrowe, porównując z ciałem.
Na brzegach Mytrenkowej sadzawki zaczął rosnąc tatarak. Szura, ślicznie plotła z niego małe koszyki i rozmaite wzory,
z niewyczerpalną cierpliwością uczyła mnie tej zdolności. Niestety moje małe palce w żaden sposób nie mogły wykonać jej instrukcje.
W tym okresie Mamy milczenie stało się częstsze, jednego ranku Tadek wziął mnie w dół drogi, bliżej głównych budynków kołchozu.
Tam, po lewej stronie, rosły drzewa włoskich orzechów. Długo szukaliśmy miedzy nimi, ale znaleźliśmy jeden orzech z przeszłego roku.
Podzielony na dwoje, pamiętam jego smak do dzisiaj.
Od Ojca dalej nie było wiadomości, dochodził koniec marca. Teraz już miałem wrażenie, że coś niemiłego zagraża nam
(lata później dowiedziałem się, jak mało zasobów zostało się Mamie, by utrzymać nas przy życiu).
Pewnego dnia uściskała nas i obiecując powrót wyruszyła w drogę, bo zasłyszała o Polskim Wojsku w odległej
o trzydzieści parę kilometrów Blagowieszczance. Idąc przez góry zaszła tam przez dzień, odpoczęła następnego dnia
i wróciła do nas wieczorem trzeciego, niosąc dwa bochenki chleba.
Po Darowatce 5.
niedz., 5 stycznia 2020 r.
Mama poszła do Blagowieszczanki w Wielki Piątek (2/4/42). Po odpoczynku Mamy w Niedzielę wieczór był spędzony przygotowaniem
do odejścia z posiolka. Następnego ranka, było pochmurno, wyruszyliśmy w drogę, Anna Mytrenko i Niura szły z nami, bo bez ich pomocy
nasza podroż była niemożliwa.
Poszliśmy droga do “Obszczego Dworu”, ciągle pod górę, tam skręciliśmy w prawo, na wąską ścieżkę, która prowadziła w dół przez góry,
aż do doliny Blagowieszczanskiej. Po około dwóch godzinach pokazało się słonko i zatrzymaliśmy się na posiłek obok wysokiego zbocza
częściowo porośniętego wczesna trawą, było ciepło. Do zjedzenia mieliśmy chleb, trzy podzielone jajka i wodę.
Krotki odpoczynek i dalej ścieżką w dół.
Niedługo po tym Mama musiała mnie podnieść, byłem za zmęczony [by] dalej iść. Pamięć tej ścieżki to ciągle zmiany, trochę szedłem
i, na ciągłą zmianę, niosły mnie Mama z Anną. Ta górska ścieżka, kręta, ciągle idąca w dół, męczyła nogi wszystkim. Gdzieś w połowie drogi
minęliśmy parę chałup, ale ludzi nie spotkaliśmy żadnych, to było po myśli Mamy i Anny bo, ściśle mówiąc, powinniśmy byli zawiadomić władze
posiolka o zamiarze opuszczenia.
Oprócz tych ciągłych zmian mego chodu i noszenia prawie nic nie pamiętam o tej ścieżce, tylko raz, kiedy Tadek skarżył się na ból nóg,
przypominam zbocze z prawa którego wierzch ginął w mgle.
Wczesnym wieczorem wyszliśmy na równinę, nie było jeszcze ciemno. Tu znowu szedłem, bolały stopy, bo byliśmy na jakimś ściernisku.
Przed nami, trochę w lewo, słonko zachodziło, ostatnie promienie znikały z pola, gdzie zatrzymaliśmy się. Dalej na lewo, na odległym
wzniesieniu migotały światła Blagowieszczanki, ale sił tam dotarcia już nie mieliśmy.
Przed nami, niedaleko, było widać światło domu, Anna poszła w tym kierunku wracając po krótkim czasie. Miłosierna Uzbeczka
(Dolina Ferganska miała dużą mniejszość uzbecką) przyjęła nas na nocleg. Z trudnością przeszliśmy przez resztę pola,
drogę i wąski mostek przez bulgoczący wodą rów, w środku błyskawicznie zasnąłem.
Przebudziła mnie Anna Mytrenko, Mamy nie było, musieliśmy opuszczać ten dom. Dzień był chmurny, mraczyl drobniutki deszcz,
gdy staliśmy przy drodze, spojrzałem w prawo. Już blisko był jednokonny wóz z żołnierzem i Mamą. Parę minut pożegnania z Anna i Niurą,
które natychmiast wyruszyły w powrotną drogę.
Do Blagowieszczanki było blisko kilometra drogi. Zatrzymaliśmy sie przy wjeździe, koło domu na lewo w małym sadzie.
Dano nam miejsce w pokoju na prawo i znowu zasnąłem.
Przeszło dzień lub dwa, gdy miałem silę wyjść na dwór. Jabłonki sadu miały już malutkie jabłuszka, pod jedną stal duży samowar
z kipiącą parą. W tym domu, rodzaj dowództwa?, byliśmy kilka dni nim pod opiekę wziął nas sierżant Urban, który był odpowiedzialny
za opiekę cywilów przy wojsku (14 p.p. 5 Dywizja) w Blagowieszczance. Wkrótce przeniósł nas do środkowej ulicy wioski, gdzie, za rowem,
po prawej stronie dostaliśmy otwartą szopkę wynajętą od uzbeckiej wdowy.
Szopka stała otworem na ogromne pobalewniane ściernisko, przez które szedł nawadniający kanał. Tam często chodziłem z Mamą
zbierać suche badyle na ogień do gotowania. Wioskę z tych lat pamiętam jako jedną długą ulicę, rowy przydrożne i duże lipy po obu stronach.
Obok Uzbeczki Domu była duża sterta brunatnej soli, którą, w późniejszych miesiącach, pilnował wartownik. Koszary wojskowe były po przeciwnej
stronie powyżej nas. Naprzeciwko wejścia do “naszego domu” stał szereg domów Rosjan tonących w ogromnych krzewach róż,
których oszamiałający zapach pamiętam do dzisiaj. Wąska ścieżka miedzy różami prowadziła na obszerny, żwirowaty, plac przez który
płynął malusieńki strumyk. Tam często się bawiłem.
Tu nasz los sie poprawił, karmieni byliśmy przez wojsko, które dzieliło sie z nami swoimi szczupłymi porcjami.
Sierżant Urban był aniołem stróżem cywilów, przeszło tysiąc kobiet i dzieci. Bez opieki wojska marny byłyby szanse naszego przeżycia.
Tu zaznaczę, ze zlokalizowałem Karakul (Kolchoz Bolszewik/Posiolek Karakul/Aczynski Selsowiet/Dzalal Abadska Oblast/Kirgistan)
na satelitarnej mapie i przypuszczalne miejsce domu Mytrenkow razem z obydwoma stawami kolo “Obszczego Dworu”.
Parę kilometrów na wschód od Czarabaku, na północ od Dzalal Abadu. Blagowieszczanka,
o wiele większa teraz, po przeciwnej stronie rzeki od tego ostatniego.
Ewakuacja Armii Andersa ze Związku Sowieckiego
„Głos znad Niemna” – http://znadniemna.pl/8944/ewakuacja-armii-andersa-ze-zwiazku-sowieckiego/
Blagowieszczanka.
Zbigniew Kwiatkowski
sob., 11 stycznia 2020 r.
Blagowieszczanka zapamiętana z tych lat była jedną długą ulicą (około kilometra), jedyna odnoga istniała na prawo od kierunku naszej podroży,
naprzeciw budynku (Komendantura) pierwszych paru dni. Wioska, zamieszkała przez Rosjan i Uzbeków, Kirgizów nie przypominam.
Na zachodnim końcu był bród do Dzalal Abadadu, przez który (naprzeciwko dzisiejszego lotniska) żołnierze jeździli pobierać żywność
z Dzalal Abadu. Tu przewrócił się wóz na wiosnę, utopiły się dwa konie w rzece Kugart.
Po przeniesieniu do naszej szopki życie ułożyło się w możliwe przetrwanie pod opieką niestrudzonego sierżanta Urbana dwojącego i trojącego się
w wysiłkach opieki nad cywilami przy pułku. Wysiłki, które trzeba ocenić na tle zmniejszonych dostawach żywności wojsku (polityka władz Z.S.S.R.).
To z tych uszczuplonych racji Pułk dokarmiał nas. Wojsko kwaterowało w zachodniej Blagowieszczance, tam też była większość cywilów.
Ostatni przybysze, jak my, byli rozrzuceni po wynajętych domach mieszkańców. Po naszym przybyciu pogoda stale była łagodna pamiętam tylko
jeden pochmurny dzień z drobnym deszczykiem.
Z Mamą i Jadzią byłem na pogrzebie (na tej jedynej odnodze, cmentarza nie pamiętam) oficera, staliśmy z tylu zebranych,
tylko widziałem nogi i plecy. Pogłoski istniały, potem, że był zastrzelony przez wartownika wracając z Dzalal Abadu
(częściowe potwierdzenie tego znalazłem dopiero w tym wieku).
Na płaszczyźnie miedzy wioską a Kugartem często bawiłem się z rówieśnikami, ale nikt z nich nie mieszkał w naszym pobliżu, byliśmy na uboczu.
Oprócz wiktu z wojska Urban starał się dostarczyć co mu się udało kupić od tubylców. Czasem mieliśmy trochę mąki, tłuszczu i soli.
Dodatkowe posiłki gotowane przez Mamę na dworze. ”Paliwo” na ogień zbieraliśmy na zeszłorocznym ściernisku pola bawełny, często szedłem
z Mamą wzdłuż kanału zbierając te łodygi, mało ich było.
Tak przechodziliśmy kilkaset metrów płaszczyzny, która ciągnęła się w dal do podnóża pagórków i ogromnie wysokiej góry.
Co robili Jadzia z Tadkiem? Mało pamiętam, tylko raz wspominam Tadek pokazywał mnie małe owoce na niedużych drzewkach,
rosnących w sadzie Uzbeczki, mówiąc mnie że to “morwa”.
Często biegłem ścieżką przez roże naprzeciw by spędzić długie godziny budując tamy na malutkim strumyczku płynącym po placu.
To był “raj” moich rówieśników i ogromna uciecha mnie, wszyscy byliśmy wychudzeni, ale cieple słonko i chłodna woda dala zapominać
brak pokarmu, a dalsza przyszłość nie istniała w naszej wyobraźni.
Nie jestem pewny czy to było Wniebowstąpienie, ale była defilada całego Pułku tej niedzieli. Na płaszczyźnie, po stronie wioski,
stała Trybuna z Dowództwem. Naprzeciwko my cywile. Po zakończeniu Nabożeństwa oddział za oddziałem maszerował między nami,
równając się z Trybuną padał rozkaz dowódcy “Oczy w lewo”. Imponujący widok “Naszego Wojska”, łzy na twarzach kobiet,
duma w dziecinnych sercach, nagle przerwana przez gromką komendę “Oczy na Prawo”. Dowódca salutował cywilów,
oddział Dowództwa na Trybunie. Cisza trwała chwilę nim wszyscy wybuchli śmiechem.
Był wczesny podwieczorek, gdy patrzyłem sie jak nasza Uzbeczka przygotowała się piec naleśniki, wpierw rozpaliła w okrągłym
(kształt beczułki do góry zaokrąglonym dnem) piecu, otwartym z jednej strony. Zostawiając żar w dole, jednym ruchem rzucała surowe
naleśniki na wewnętrzną powierzchnię, przylepiały się natychmiast. Po niedługim czasie, tak samo zgrabnie, zdejmowała je i układała
w stertę. Były cienkie, złocisto brązowe kolorem.
Łagodna wiosna przeszła w cieple lato, mieszkanie w szopce przeszło w “normalność”, wódę mieliśmy ze studni na podwórzu,
gdzie była wcześniej wspomniana kupa soli dla koni. Tam, jednego ranka przyszła grupka dzieci pod opieka dwóch starszych dziewcząt.
Nie znalem ich, nieśmiało stałem z boku, gdy zaczęli tańczyć w kolo. Nagle, jednemu chłopczykowi wysunęła się kiszka stolcowa.
Nigdy nie zapomnę widok rozpaczy na twarzy jednej z dziewcząt, gdy starała mu pomóc. Co było dalej?, nie wiem.
Czas uchodził, na jabłonkach Uzbeczki już były jabłka. Pilnowała je ściśle, ale wczesna morwa też już była, chociaż nie dojrzała,
ale możliwa do jedzenia. Tej było dużo a na liściach ulicznych lip pojawił się słodki sok. Morwę jedliśmy rzadko, sok lipowych liści
o wiele częściej mimo ostrzeżeń i zakazów Mamy.
Jednego dnia zbudził nas odgłos strzelaniny w krótkim czasie połączony z ciężkimi wybuchami. Opodal nas stała duża tablica
z napisami w dwóch językach, po polsku było “Wstęp wzbroniony do wieczora”. To był dzień ostrych manewrów, żołnierzy nie było widać
tylko u podnóża dalekich pagórków błyskały ognie i buchał niebieski dym. Zmrok nastawał nim zapadła cisza.
Parę dni później, o zmroku, pojawiły się u nas Anna Mytrenko z Niurą. Przyprowadziły swoją, jedyną, krowę na sprzedaż w Dzalal Abadzie.
Gregor, maż Anny, został powołany do wojska wczesnym latem, by przeżyć zmuszone były do sprzedania krowy, która ocieliła się
po naszym odejściu. Mama miała trochę maki, krowa była mleczna. Tego wieczoru mieliśmy kluski na mleku, niewyobrażalna przyjemność.
Następny ranek był mglisty, pochłodniało. Plącząc, żegnała się Mama z Anną i Niurą, Anna usilnie prosiła Mamę o zawiadomienie
jeśli opuścimy Z.S.S.R. Po ich odejściu byliśmy smutni.
Nie przeszło wiele dni, gdy rozeszła się pogłoska o wyjeździe za granicę. Oficjalne potwierdzenie i instrukcje do przygotowania się na wyjazd
przyszły pod koniec sierpnia. Nie było u nas dużo do spakowania, mniej niż przy opuszczeniu Karakulu. Jeden średni tobołek, reszta na grzbiecie.
W ranek wyjazdu, na ulicy przy domu Dowództwa oczekiwał nas szereg otwartych ciężarówek. Dwóch żołnierzy w szoferce, sterta tobołów
na wozie i my, cywile, na tych tobolach. Z paru dziećmi mojego wieku siedziałem z przodu, trochę zasłonięty od wiatru dachem szoferki.
Ciepły dzień z lekkim wiatrem trwał przez cały czas krótkiej jazdy do stacji w Dzalal Abadzie, jechaliśmy ponad uzbeckim domem,
gdzie dali nam nocleg w kwietniu, przez most z białymi poręczami i, bez zwłoki, do czekającego pociągu.
Po Blagowieszczance
15 stycznia 2020 r.
Po załadowaniu na pociąg, bez zwłoki, wyjechaliśmy w dalszą podroż. Niedługo patrzyłem się przez okno na mijane pola,
zmorzył mnie sen i przespałem resztę dnia i noc. Widno było, gdy Mama zbudziła mnie do śniadania, po całonocnej podroży
krajobraz zmienił się zupełnie, jechaliśmy wzdłuż pasma pagórków pokrytych falującą na wietrze trawą i ogromnymi głazami.
Domów i ludzi przez następne godziny nie było widać nigdzie.
Gdy zapadał zmrok pociąg zatrzymał się na obszernej równinie. Szara ziemia porośnięta równie szarymi krzakami,
tu usłyszeliśmy o godzinnym postoju. Mama, wzięła wiadro i pobiegła gdzieś w te krzaki. Wkrótce wróciła, ułożyła parę kamieni
w kółko i rozpaliła mały ogieniek z suchych gałązek najbliższego krzaku. Pospiesznie napoiła nas, a do reszty wody w wiadrze
wsypała ostatnią naszą mąkę. To była nasza kolacja i zarazem ostatni posiłek następnych czterdziestu godzin. Dalszej jazdy
nie pamiętam, tylko opuszczenie wagonu, by usiąść na ziemi przy wysokim, drucianym płocie blisko brzegu morza.
Opodal paliło się duże ognisko na które ludzie rzucali rożne papiery. Słonko zaczęło przygrzewać chociaż dopiero był półranek,
prędko stało się gorąco, a cienia nigdzie nie było. Gorąc narastał, wody nie było w pobliżu, Tadek wziął wiadro i, z innymi, poszedł
szukać wody. Nie było go przez długi, długi czas, gdy pojawił się, plączący, niósł trochę wody, która orzeźwiła nas wszystkich.
Do kranu z wodą było daleko, żołnierze napełnili jego wiadro, ciężkie było na jego trzynaście lat i większość wody
wylała się w powrotnej drodze.
Około południa zawiadomiono nas o rychłym przybyciu statku na dalszą podroż, niestety słonko czerwieniało nisko nad morzem
nim ten statek pojawił się przy przybrzeżu. Kolejka do wejścia na pokład wkrótce się zmieniła w przepychający się tłum.
Mama niosła mnie, nie wiem jak wszyscy weszliśmy na statek po jedynym wejściu. Jadzia z Tadkiem zostali na pokładzie,
my wtłoczeni wewnątrz, gdzie zacząłem się dusić od gorąca i braku przewiewu. Z wielkim wysiłkiem wyniosła mnie Mama na pokład,
był tak samo zatłoczony, gorący, ale z przewiewem.
Statek śmierdział rybą i ropą naftową, ostatnie wspomnienie wybrzeża w Krasnowodzku (Turkmenibaszi teraz) nim zasnąłem
w Mamy ramionach. Tak myślę, bo podroży przez Morze Kaspijskie nie pamiętam, przebudziłem sie w Persji (Pahlewi/Bandar-e-Anzali).
Obok Mama, Jadzia i Tadek.
Lista ewakuowanych z Z.S.R.R. – http://pism.co.uk/Docs/KOL%20138_297.pdf
Opuszczenie Z.S.S.R/ciąg dalszy/Ojca zapisy.
wt., 21 stycznia 2020 r.
O/Po przybyciu do Margielanu, gdzie formowała sie 9-ta Dyw. Piechoty prędko zorientowałem się,
że tu nie było prawie niczego do sformowania Dywizji. Zostałem przydzielony do 26P.P/2-ga Kom./7-dma Drużyna,
której jedynym członkiem byłem ja. Kompania miała pseudonim J2 i nie wolno było używać innej nazwy.
Dowódcą był pułkownik Gudakowski, pospiesznie usunięty ze stanowiska w Iraku. Panowała ścisła cenzura,
zakaz listownego kontaktu z Rodzinami. Moje prośby do Dowództwa Pułku o udostępnienie mnie kontaktu z Rodziną
były zwracane tak samo, jak do kompanii. Tu wspomnę, że musiałem potwierdzić polskość Kolebuka,
bo tu przestrzegano zasadę, że tylko etniczni Polacy mogą wstąpić do wojska.
W stojącym obok 25 P.P. było o wiele lepiej, tu wywieziony do Darowatki sąsiad mój, Alfred Laskowski
(Ja/żona Janina była w Polskim Osiedlu Tengeru) sprowadził Rodzinę do wojska. Jednak oni byli noc podroży odlegli,
moja przeszło 200 km podroży.
Ze mną służył Stanisław Kot, z Michalinskiego Nadleśnictwa. Dobry mój przyjaciel, poległ pod Monte Cassino.
Pod koniec Marca otrzymaliśmy “tajny rozkaz” o wyjeździe, tak “tajny”, że wszyscy w okolicy wiedzieli o nim.
28-mego czy 29-mego marca był odmarsz na stację kolejową zostawiając 20-żołnierzy do ostatecznego zlikwidowania koszarów.
Byłem odpowiedzialny za ich wyznaczenie i, na jego prośbę, wpisałem Urbana na listę. Urbana znałem z Darowatki,
Rodzinę miał dosyć daleko od Margielanu, chciał wykorzystać tę okazję do zabrania ich.
Niestety, nigdy nie dowiedziałem się ich losu.
Do Krasnowodzka na Morzu Kaspijskim było dość daleko, pociąg stawał parę razy. Na jednej stacji był dłuższy postój,
orkiestra pułkowa zagrała, na odgłos zebrała się grupa ludzi. Między nimi nadbiegła dziewczynka, 12/13-to letnia,
wołając po polsku „weźcie mnie”. W mgnieniu oka znalazła się w wagonie, gdzie już było parę rodzin.
W Krasnowodzku wyładowano nas do koszar nieopodal portu. Tu przeszliśmy rodzaj rewizji, pieniędzy wywóz zakazany,
ale można było przekazać dla rodziny w Rosji. Stan kompanii liczył wtedy 26 żołnierzy i ci bez rodzin oddali swój żołd
(według rosyjskiego regulaminu) mnie. Te pieniądze nigdy nie doszły do mojej Rodziny.
Niedaleko koszarów płynął strumień i tu, codziennie, około południa była przymusowa kąpiel, bo w koszarach panowały wszy.
W ostatni dzień marca przemaszerowaliśmy kilka kilometrów do portu i oczekującego okrętu. Załadowanie, dobrze zorganizowane,
trwało krotko. Na okręcie dano nam posiłek, po dziesięć małych śledzi.......prosto z beczki. Można wyobrazić ich skutek
na wygłodniałych żołądkach, braku wody i ubikacji, niejeden próbował pić morską wodę.
Po całonocnej przeprawie wylądowaliśmy w śpiącym Pahlewi o wschodzie słońca. Ogromna zmiana w [samo]poczuciu,
czyste orzeźwiające powietrze i woda. Chłodna wspaniała woda. Po wodzie posiłek z chleba i puszkowej wołowiny (corn beef).
W krótkim czasie pojawili się, sprzedający cieniutkie naleśniki, Persowie, kupiłem kilka i ułożyłem na stertę,
w nocy zawiało je piaskiem.
Rankiem kupiłem więcej tych pachnących naleśników. Był to pierwszy dzień kwietnia ‘42r, dostaliśmy pierwszą wypłatę
rozlokowani w namiotach i pozwolono pójść do miasta. Przed zakwaterowaniem zostały spalone nasze stare mundury,
ogólna łaźnia i nowe, angielskie, mundury.
W poniedziałek 6/4/42r, wczesnym rankiem załadowano nas na wygodne autobusy
i ruszyliśmy w dalszą podróż......do Palestyny.
Ja/Tutaj Ojciec spotkał Edwarda Kuriate (Sąsiad i przyjaciel z Futoru Kościelnego, współwygnaniec w Darowatce.
Miszalowskiego los nieznany).
[Marian Pacholak dodał:]
ppłk Franciszek Gudakowski – https://pl.wikipedia.org/wiki/26_Pu%C5%82k_Piechoty_(PSZ)
ś.p. kapral Stanisław Kot (1907-1944)
– http://cmpi.fondazionemm2c.org/it/pochowani-na-monte-cassino/cart/388/stanislaw-kot.html
[p. Zibigniew - PS.]
W Ojca zapisach figurują nazwiska z tego okresu, które tu załączam:
zastępcą Gudakowskiego był Kpt. Piotrowski, Dowodca Kompanii
Podpor. Żurawiecki, architekt z Lwowa,
Szefem / Sierż. Koniuszewski,
Szef Zaopatrzenia / Sierż. Zieniowski.
Z bardzo mglistego, mokrego Brighton,
Zbigniew.
Pahlewi/Tehran.
Zbigniew Kwiatkowski
śr., 29 stycznia 2020 r.
Szałas, pod którego dachem przebudziłem się, był na końcu ich długiego szeregu, cztery tyczki z plandeką na “dach”,
posłanie prosto na piachu, przewiew z każdego kierunku. Brzeg morza o kilkadziesiąt metrów za paru czarnymi budynkami.
Po stronie przeciwnej od morza rozlegle wydmy zamykały horyzont, stąd pojawiali się sprzedawcy wołający “owoce, jajca warone”.
Mama w następnych dniach dostała małą, pieniężną, zapomogę i te parę “groszy” urozmaicały naszą dietę corn beefu z chlebem,
wody nie brakowało. Morze było płytkie przez kilkanaście metrów od brzegu, woda czysta, przynajmniej na oko.
Tadek często mnie zabierał tam się pluskać przez następne dnie.
Od czasu do czasu przechodziły obok nas oddziały Polskiego Wojska. Jednego podwieczorka stałem z Mamą patrząc się na żołnierzy,
gdy nagle krzyknęła “Janek” i podbiegła do młodego rekruta w ostatniej czwórce. Był to Janek Kuriata, współwygnaniec z Darowatki,
parę minut rozmowy i pobiegł za oddziałem.
Pod tymi “szałasami” koczowaliśmy chyba około dziesięciu dni nim wyruszyliśmy w dalszą drogę ciężarówkami,
kierowca z zastępcą w szoferce, my na otwartym tyle. Droga wkrótce weszła w góry, często wijąc się wzdłuż zbocza
nad przepaścią głębokiej doliny, gdzie widniały rozbite samochody wyglądające jak małe zabawki.
Wczesnym popołudniem zatrzymaliśmy [się] w miejscu, gdzie był szerszy plac wykopany ze zbocza, mały strumień przepływał
przez drogę obok paru budynków. Wszyscy byliśmy bardzo pokryci pyłem podroży i zmęczeni. Do nas podszedł zastępca kierowcy,
Rosjanin, delikatnie wziął mnie z rak Mamy, poniósł do potoku i dokładnie obmył mnie chłodną, orzeźwiającą wodą.
Poszedł gdzieś, wrócił niosąc dużą kiść wspaniałego winogronu i suszonych pasków melonowych.
Smak tych owoców pamiętam do dziś.
Niedługo trwał ten postój, niedługo opierałem się [przed] snem, następne godziny przespałem.
Przebudziłem się późnym wieczorem, jeszcze byliśmy w górach, ale w oddali błyskotały się światełka Qazwinu [Quazvin].
Noclegu tu nie pamiętam, ani dalszej podroży do Teheranu, tylko przybycie i wejście do szeregu niskich, drewnianych baraków.
Następnego dnia była ogólna łaźnia w dużej, pełnej prysznic, sali.
Najbliższe baraki stały dwurzędem, w końcu głęboka, otwarta, studnia. Kilkanaście metrów od niej niski murek
odgradzał baraki od równiny porośniętej szarymi krzakami. Tu mieszkaliśmy przez około tygodnia nim ciężarówki
zawiozły nas do czekającego pociągu.
Niestety, wsiedliśmy i po pewnym czasie wysiedliśmy powracając do baraków. Dzień czy dwa później powtórzyliśmy
tę podroż, tym razem pojechaliśmy dalej. W trakcie tej dalszej podroży, jadąc przez jeden z licznych tuneli,
zepsuła się lokomotywa i utknęliśmy przez dłuższy czas.
Tunel prędko wypełnił się spalinami lokomotywy, zamknięcie okien wagonu mało pomagało, dochodziło do paniki nim dotarła
lokomotywa wysłana na pomoc. Bez dalszego opóźnienia dojechaliśmy do Ahwazu, gdzie przewieziono nas do dużych,
murowanych, budynków Perskiej Kawalerii. Rzekomo dawnych, oczyszczonych, stajniach.
Nasze pomieszczenie było na brzegu tych budynków, otwarte z jednej strony, pościel na podłodze.
Ranki były przyjemnie chłodne, gorąc dnia do wytrzymania w cieniu budynku. Po paru dniach Mama zachorowała na malarię,
Jadzia przejęła opiekę nad nami.
Zachorowałem na oczy, długo przemywała je Jadzia z rana nim mogłem swobodnie widzieć.
Nie było rady trzeba było iść do Kliniki, która była w mieście. Droga tam prosta, ale ciągle pod górę, bez cienia.
Nim tam doszliśmy dochodziło późne popołudnie, oczekiwaliśmy naszej kolejki na długim korytarzu. Czas płynął,
wszystko przycichło, nikt mnie nie zbadał. Poszliśmy z powrotem. Tydzień później Mama wróciła ze szpitala,
z ciągłym przemywaniem wyleczyły się moje oczy.
Persja i dalej.
Zbigniew Kwiatkowski
niedziela, 2 lutego 2020 r.
Nie pamiętam dokładnie ile czasu spędziliśmy, oddzielnie, w każdym wspomnianym miejscu od ostatnich dni
sierpnia do drugiej połowy października. W pamięci równo podzielone.
W drugiej połowie października przewieziono nas wczesnym rankiem do najbliższego portu (Chorransahr?)
[Chorramszahr]. Dopiero szarzało, gdy podeszliśmy do statku, pochyłe wejście było za strome dla mnie,
a wycieńczona malarią Mama nie miała sił na wniesienie mnie na pokład. Podszedł żołnierz, wziął mnie na rekę,
drugą podajac Mamie i tak znalezliśmy się na pokładzie, by usiaść obok zabudowania, gdzie zasnąłem.
Przebudzony zostałem, gdy słonko już łagodnie grzało. Płynęliśmy wolno blisko lewego brzegu, na przeciwnym
rosły palmy i poruszały się samochody. Po dłuższym czasie wypłyneliśmy z górnej części Zatoki Perskiej
na pełne morze i przeciwny brzeg zginął w oddali.
Chyba następnego dnia wysiedliśmy w hinduskim porcie Karaczi, gdzie osiedlono nas w namiotach niedaleko portu.
Było goraco, śmierdziało ropą, pył w powietrzu. Namioty pomieszczały kilkunastu ludzi, pościel znowu na ziemi.
Parę dni po przybyciu, widząc dzieci idace do jednego z namiotów, dołączyłem się do nich i razem usiadłem
we wnętrzu, gdzie jakaś Pani opowiodala historyjki.
Ta sielanka trwała parę godzin nim pojawiła się zamartwiona Mama rozpaczliwie poszukująca “zaginionego
dziecka”. Śmiech i łzy razem, bo dołączyłem się do tymczasowej szkółki, przygoda szczęśliwie zakończona,
bo chociaż byłem za młody, dostałem pozwolenie codziennej nauki. Czas ten był dużą przyjemnością mnie
i pomocą dla Mamy.
Jednego dnia mieliśmy koncert wojskowej muzyki wykonanej przez orkiestrę hinduskiego Wojska,
która grała maszerując wzdłuż otaczającego Obóz płotu. Grali wspaniale, wygladali imponujaco.
Dnie płynęły szybko w tym otoczeniu i wyjazd nastapił w drugiej połowie grudnia. Ładowanie na okręt
trwalo krótko i prędko byliśmy na otwartym morzu, Ocean Indyjski przed nami.
Pierwszego czy drugiego wieczora okręt zatrzymał się, w oddali pobłyskiwały bardzo nikłe światełka.
Od okrętu odbiły dwie łodzie pełne żołnierzy i prędko zniknęły w ciemnościach kierując się do odleglego lądu.
Następny dzień był łagodnie słoneczny, siedziałem na pokładzie słuchajac cichego śpiewu grupy kobiet.
Cerowały odzież. Nagle ktoś zawołał “Delfiny po lewej”, pobiegłem do burty, było ich parę płynących
równolegle do nas i bez widzialnego wysiłku wkrótce zostawiły nas w tyle.
Parę wieczorów później mieliśmy próbny alarm opuszczania okrętu. Z pamięci nie przypominam sprawnej
organizacji, więcej pewnego balaganu. Pogłoska następnego dnia mówila o niebezpieczeństwie wrogich
łodzi podwodnych.
W następnych dniach byłem świadkiem, gdy Mama wróżyła, z kart, szczęślwe połączenie z Rodziną
pozostawioną w Rosji, młodej kobiecie w skrajnej rozpaczy. Lata później Mama przyznała się do tego
oszustwa dania otuchy tej kobiecie i... sprawdzenia się wróżby.
Nim dopłyneliśmy do portu Mombasa/Kenia (nie płyneliśmy prostą drogą) widzieliśmy wielkoryba,
pierwszy i ostatni raz w moim zyciu.
Przenosiny z okrętu na pociag w Mombasie trwały krótko i w półranek byliśmy daleko w drodze do Nairobi.
Zbigniew Kwiatkowski
piątek, 21 lutego 2020 r.
Podróż do Osiedla Masindi.
Przejazd do Nairobi upłynął prędko, w pamięci jeszcze trwał obraz kilkunastu “latających” rybek na pokładzie
w dniu delfinów, gdy pociąg zatrzymał się w Nairobi. Na peronie wszędzie kwiaty i stoły z pokarmem,
czułem się oszamiały tą niespodzianką i widokiem tropikalnych owoców. Mam wrażenie, że nasz postój trwał
około pół godziny nim ruszyliśmy w dalszą podróż żegnani przez publiczność na peronie.
Dalszy ciąg tego dnia pamiętam doskonale, w krótkim czasie kolej weszła w okolice zarośnięte gęstymi krzakami.
Na lewo zabłysnęła spora rzeczka z drzewami, pojawily się zwierzeta. Najpierw przypominam [sobie] parę strusi
biegnących równolegle do kolei, po nich, co parę minut, pojawiały się inne. Z zapartym oddechem patrzyłem się
nie dowierzajac oczom, ani Jadzi, która wymieniała nazwy zwierząt.
Kolej i odlegla o kilkaset metrów rzeka biegły równolegle a, później dowiedzialem się, grudzień będąc porą suszy,
ta rzeczka swoją wodą i zielenizną ściagała zwierzynę z daleka. Tak, tego pierwszego dnia widzieliśmy strusie,
słonie, parę truchtem biegnących dzików, sępy na przykolejnych drutach, a pod koniec popołudnia, gdy słonko
chyliło się w dół, trzy lwy leżące na małym wzniesieniu. Opodal stada różnej zwierzyny ciągnącej do wody.
Były czarno-białe zebry, czarne bawoły, parę żyraf, stadko antylop, dzień był cichy tylko trochę pyłu widać było
przez ten czas nim rzeka i kolej poszły w innych kierunkach. Te popołudnie zapamiętałem na zawsze,
gdy lata później jechaliśmy tą samą trasą do Mombasy (luty ‘48 r.) byłem zawiedzony brakiem
spodziewanej zwierzyny.
Po Nairobi pociąg nie zatrzymywał się nigdzie, stanał dopiero w Namasegali, portem nad Nilem.
Tu, rankiem, dostaliśmy posiłek i weszliśmy na pokład jednej z dwóch płaskich barek holowanych
małym statkiem.
Rześkie, swieże powietrze ranka na szerokiej rzece i wspaniały widok przeciwnego brzegu. Odległy o sto,
sto pięćdziesiąt metrów, porośnięty gęstą trzciną, papirusami i drzewami, raj dla setek ptaków różnego rodzaju.
Płynęliśmy pomału podziwiając różnorodność otoczenia, częste pluski ryb i okazyjnie zauważane krokodyle.
Około poludnia wypłynęliśmy na szerokie wody Jeziora Kyogo. Ranny powiew swieżego powietrza zanikł,
zaczęło być gorąco, na otwartej barce cienia nie było i wkrotce każden był spragniony wody, której też nie było.
Następne godziny były koszmarnym upałem z bezchmurnego nieba, dopiero z bliskim zachodem słonka
polepszyło się trochę nim podwieczorek stał się zimny i pełny komarów.
Do Portu Masindi, naszego celu, dopłyneliśmy po północy. Tam oczekiwały nas ciężarówki i ponowna podróż
do Osiedla, gdzie przybyliśmy przed wschodem słonka (okolo 6-tej). Pamiętam wniesienie do ciemnego wnętrza
budynku i łóżko, gdzie blyskawicznie zasnąłem.
Przebudziłem się późnym rankiem następnego dnia na Wigilię Bożego Narodzenia ‘42 r.
W południe był pożar pobliskiej trawy, płomienie zatrzymały się o kilkanaście metrów od budynków.
Taki był początek naszego życia w Ugandzie do wyjazdu w lutym ‘48 r.
Te codzienne życie opisałem, niestety tylko cześciowo, w innym miejscu.
Masindi/ostatnia fotografia.
Zbigniew Kwiatkowski
sobota, 29 lutego 2020 r.
Witam, [fotografia] zrobiona z miejsca (w przybliżeniu) dawnej górnej ulicy 5-tego obozu (na prawo) i początku pola uprawnego między
główną ulica “Jak kto chce” a Sierocińcem (na lewo). Wierzchołek “Góry Wandy” za naszego tam życia nie był zalesiony.
Schodziły się tam dwie ścieżki (jedna od tubylczej wioski, druga od “Pańskiej Ulicy” Osiedla), łączywszy się, szły do hinduskiego sklepu
i tartaku na drodze do Butiaby.
Powracajac do pierwszego dnia w przejściowym obozie. Nim zapaliła się pobliska trawa, dwa stada bydła spotkały się opodal,
gdzie zaczynały się rzadkie, wyschłe drzewa. Bydło o potężnych rogach i ochota do ich użycia. Na pierwszy pokaz wrogości pasterze
wleźli na najbliższe drzewko nie schodząc przed zakończeniem “konkurencji” o pasze bardzo suchej trawy.
Wtedy “Przejściówka” składała się z dwóch, pod katem prostym, ulic. Pamiętam puste domy na jednej nim przenieśliśmy się
do 5-tego [osiedla]. Teren był oczyszczony z trawy i krzaków, ale drzewa rożnej wielkości rosły wszędzie. Już w styczniu istniała
jednoklasowa szkółka dla najmłodszych w najodleglejszym kacie 4-tego obozu.
Wspaniały wstęp do nauki, do dzieci w cieniu drzew, opodal równina z murawą i małym strumyczkiem, który dosłownie roił się
od malutkich żółwi. One były naszym celem i rozkoszą porannej przerwy. Złapać, potrzymać ostrożnie i puścić z troskliwością.
Krótko to trwało bo budowana była Powszechna Szkoła w 5-tym.
Od naszego domu była około 200 metrów, lekcje od ósmej, przyjemnie było iść na świeżym powietrzu ranka a, czasem, biegiem
do domu w przerwie po kromkę chleba z masłem. Wprawdzie wzbronione, ale bardzo przyjemne.
Podczas jednej takiej “wyprawy”, niosąc kromkę, co za rozkosz, z masłem I SŁODKIM SYROPEM, dostałem nauczkę.
Zaszumiały skrzydła, pazury uchwyciły mój przysmak i zadowolony jastrząb poszybował w dal.
Chociaż z czasem były przedstawienia i nawet filmy w Głównej Świetlicy (tak my najmłodsi ten budynek zwaliśmy) to ulubieniem
młodzieży, każdego wieku, były wyprawy w las i bajki opowiadane w grupkach podwieczerowych [podwieczorkowych].
Robienie łuków, jakość zależna od wieku, było na porządku dziennym, a w dziecinnej wyobraźni niebezpieczeństwa buszu nie istniały.
W krótkim czasie ktoś odkrył istnienie drzew kauczukowych w pobliskim lesie za 8-mym Obozem. Powstały piłki, nieduże,
ale fantastycznie elastyczne, produkcja prosta. Pod kątem nacinało się rowek wzdłuż rosnącego pnia, wypływająca, biała,
ciecz zbierając na dłoń i tocząc z niej kulkę.
Szybko zmieniała kolor na brązowy, a wielkość była zależna od cierpliwości producenta. Latawce rożnych rozmiarów,
robione z bambusów i okazyjnego papieru z gazet też były bardzo popularne. Sądząc po skutkach i wynikach rożnych “wynalazków”
braku wyobraźni nie było. Brat mój “posiadał” szwy i pozostałe blizny na ręce, gdy domowej roboty “pistolet” rozerwał się,
a pewna grupka odpukowała [przybiła?] zmianę kwasu chlebowego na cos “silniejszego”.
Serdecznie,
Z.
Osiedle Masindi: parę ogólnych uwag.
Zbigniew Kwiatkowski
wtorek, 17 marca 2020 r.
Centralna Uganda jest wyżyną przeciętnie lezącą 1200 m powyżej morza, wiec “Góra Wandy” wznosiła się nad Osiedlem
na około 200-stu metrów. Na wierzchołek godzina spokojnego chodu ścieżką zaczynającą się od górnej (administracja/lekarze) ulicy.
Ze szpitalnej werandy, nim powietrze ogrzało się, można było zobaczyć skrawek Jeziora Alberta. Od okolicy szpitala/kościoła grunt
opadał łagodnie do północy tak, że wszystkie strumyki za 8-mym/4-tym obozie skręcały w tym kierunku.
Dżungla (początek rezerwatu Budongo) zaczynała się po paruset metrach za tymi obozami. Na jednej ze szkolnych wycieczek
przedłużeniem ulicy “Jak kto chce” w głąb lasu, gdzie płynął spory strumień widzieliśmy grupę czarno-czerwonych małp
wysoko w gałęziach. Bez wahania ani szczególnej uwagi [obawy] szukaliśmy pająków i rożnych owadów po przydrożnych krzakach.
Osy tylko robiły gniazda w wysokiej trawie buszu, a pszczoły wysoko w drzewach dżungli, obawy użądlenia nie było.
W tym czasie widoczna na satelitarnej mapie wioska (na północnej krawędzi 4-tego obozu) nie istniała.
W domu posiłki były gotowane na prostej płycie położonej na paru cegłach w osobnej pod dachówce. Opał przeważnie składał się
z podwożonych do magazynu pozostałości z hinduskiego tartaku, gdy go brakowało Mama z Tadkiem wędrowała w busz
za suchymi gałęziami. Dobre paliwo, ale bardzo twarde i trudne do rozszczepienia.
Ze świeżych produktów wołowinę (niezbyt tak częsta) trzeba było albo siekać drobno lub moczyć, miękkością nie “grzeszyła”.
Okazyjnie była ryba z J. Alberta, większość świeżej około 30/40 cm, ale czasem okonie metrowej długości.
W dodatku przelotnie była ryba suszona “na deskę” i słona, tę musowo było moczyć przez noc. Naturalnie rybę trzeba było spożyć
bez zwłoki, temperatura wykluczała dłuższe przechowanie, głowy i ogony po prędkim osmaleniu były ulubionym pokarmem kur.
Te były trzymane prawie wyłącznie na jajka, niestety dla większości kogutów życie było do pewnej wagi
i, w naszym wypadku, do Bożego Narodzenia/Wielkanocy.
Owoce były w dostępnej cenie na tubylczym rynku, ale ograniczone pieniądze nie pozwalały na “ekstrawagancje”.
W ogrodzie przy domu Mama sadziła kapustę, ziemniaki, marchewkę i ziemne orzeszki. Był rząd kukurydzy
i parę drzewek pau-pau, z czasem jeden banan. Ananasy były wzbronione na terenie obozu, by nie zachęcać
malarycznych komarów. Chociaż teoretycznie te komary są rzadkie na wysokości Osiedla, malaria była powszechna chorobą.
Z jadalnych, dzikich, owoców przypominam dwa. Jeden rósł na wysokich drzewach, zbieraliśmy na ziemi, wielkości
i koloru sporej wiśni. Trudny do opisania smakiem. A po pożarze buszu szukaliśmy różowych bulw 12/15 cm, były kwaskowate
i soczyste. Nie wiem jak szkodliwe były żółto-zielone “jagody” z wysokiego żywopłotu, ale chłopak, który je zjadł
przeszedł sztuczne “opróżnienie” w szpitalu.
Przez te parę lat mieliśmy dwa pożary na ulicy. Straż pożarna nie istniała, wiec dom, który zapalił się w dzień spłonął
zupełnie w kilkanaście minut. Podczas ulewnego deszczu piorun zapalił strzechę sąsiedniego domu, ale w takiej ulewie
ogień szybko zgasł. W tym samym domu, pewnego wieczoru wewnątrz, wylazło dwa prawie metrowe węże.
Węże były widziane raczej rzadko, na naszym podwórku tylko raz i zabiły go kury. Nasza sąsiadka Pani Marzec,
pełniąc straż przy magazynie (prymitywny alarm z zawieszonej rury, druga służyła do uderzenia) nieomal podniosła węża,
myśląc, że to rura, skończyło się na strachu.
Dżungla za 8-mym obozem była popularnym miejscem zabawy młodzieży rożnego wieku. Kilkanaście metrów od brzegu
była huśtawka z długiej zwisającej liany, troszkę dalej ogromna kłoda (wielka przyjemność wleźć na nią w naszym wieku)
częściowo na słonku i często odwiedzana przez mrówki 3/4 cm długie.
Ścieżka szła lasem równolegle do brzegu przez paręset metrów nim skręcała w prawo przy ogromnym drzewie,
dochodząc do strumienia, gdzie budowaliśmy tamy nie zwracając uwagi na spore kupy wosku,
który spadł z wysoko gnieżdżących się pszczół.
Około pół kilometra dalej ścieżka, ciągle wzdłuż strumienia dochodziła do mostu na przeciętej drodze do tartaku.
Przed drogą było rozlewisko, w którym często pluskaliśmy [się] mimo zakazu, za drogą rozlewisko przechodziło
w bagno, a strumień po jego przebyciu okazywał się być tym samym od szkolnych wycieczek.
Beztroskie, dziecinne lata.
Osiedle Masindi/troche rekolecji fauny i flory.
Zbigniew Kwiatkowski
poniedziałek, 23 marca 2020 r.
Osiedle było otoczone morzem trawy rożnej wysokości. Za tym pasem, od północy i północnego-wschodu zaczynała się dżungla.
Las po dniu cicho “gwarzący”, pełny rożnych zapachów i przyjemnie chłodny w najgorętsze dnie. Po zachodzie słońca żyjący falami
głośnych, rozmaitych stworzeń. Blisko równika dnie malutko różniły się długością, o siódmej było ciemno i “chór”,
szczególnie przy wspaniałym, pełnym księżycu wyraźnie słyszany w obozie.
Temperatura pod koniec nocy była niska stosunkowo do dnia i otaczająca trawa pełna rosy.
Krzewy kwitnące i kwiaty przeważnie rosły wzdłuż brzegów lasu. Dwa rodzaje zostały wyraźnie w pamięci. Duże, śnieżnobiałe kielichy
podobne do europejskiego powoju, czarujący zapach, który po paru chwilach dawał ból głowy. Krzak niepozornych kwiatów
i podługawych żółtych owoców (10/11 cm), aromatyczny początkowo zapach, skutek?, nagle mdłości i rzyganie.
Kolo domów było dużo kann, które w większości były później wycięte, by nie zachęcać gadów. Najprzyjemniejsze były niskie,
różnokolorowe kwiaty, których zapach urozmaicał podwieczorki. Zwaliśmy je „piata godzina”, bo otwierały [się] około tego czasu.
Koło naszej kuchni rosła pokaźnej wielkości lilijka, rozkwitała wczesnym rankiem raz w roku, by zwiędnąć do południa, zginąć do wieczora.
Mięliśmy dwa boiska, większe, gdzie odbywały się mecze piłki nożnej (przeważnie miedzy Gimnazjum Ogólnym i Szkołą Handlową.
Zbyszek Marzec, nasz sąsiad, grał w tej ostatniej), mniejsze w rogu ulic 5-tego/8-mego obozu. Tu przeważnie były popularne latawce.
Murawy na obydwu nie trzeba było kosić, składała się z gęsto, poziomo, splecionych łodyg i liści parocentymetrowych.
Obok było pole wysokiego manioku, stamtąd przyniosłem do domu zrzuconą skórę węża i dwa ogromne zęby.
Skora, niezupełnie cala, była dwumetrowej długości. Z wielkim żalem musiałem wszystko wyrzucić na rozkaz Mamy,
jednak zatrzymałem czarnobiały kolec jeżozwierza (ten straciłem, gdy przeżywałem “uczciwość” angielskiej szkoły).
Z ptaków najwięcej widocznych było krążących jastrzębi, wróbli koło domu i setki zwiniatkuych [zwiniętych?] gnieżdżących się
na wysokiej trawie słoniowej. Jastrzębie były stała groźbą małych kurczaków, widziałem, jak jastrząb chwycił kurczaka
na naszym podwórku, ale, nim się wzniósł na grzbiet wskoczyła [mu] kwoka tłucząc go zaciekle, kurczak uciekł,
a kwoka z jastrzębia spadla na nasz dach, by powrócić na ziemię z dużym wrzaskiem.
Termitów było pełno wszędzie, ulubiony pokarm kur. Pomagając Mamie w ogrodzie jeden wgryzł się w moją stopę,
podniosłem [ją] do góry w kierunku kury, celne dziobniecie i spokój.
Chociaż w teorii powinni byliśmy mieć dwie pory deszczowe, deszcze przeważnie padały między początkiem marca
i końcem czerwca. Z nadejściem wilgoci błyskawicznie wszystko zieleniało, setki motylów przepięknych kolorów w obfitości.
Często biegłem machając siatką z moskitiery i bambusa w nadziei złapania tego największego, purpurowego,
który leciał cztery metry nad ziemią. Zasłużyłem “nagrodę” w postaci zbitego dużego paznokcia na wystającym korzeniu.
Kotka na jednym z moich zdjęć to druga wierna moja towarzyszka, pierwszym był niewdzięczny kocur, który po zjedzeniu
paru kurczaków beztrosko wybrał wolne życie w trawie na końcu naszej ulicy.
Z domowych zwierząt, sąsiad Czesiek Janewicz trzymał gołębie, Mietek Nowak króliki. Pan Siwek (koszykarz) uparcie
hodował pszczoły, wara każdemu, który przechodził kolo jego domu gdy[ż], rzekomo, zbierał miód.
Na własnej głowie doświadczyłem skuteczności żądła afrykańskiej pszczoły. Z owadów lubiłem małe bąki
o kolorowo przezroczystych skrzydłach, na pozór potulne, ale zapamiętałem na długo, gdy jeden ugryzł mnie w palec.
Zwykle po popołudniowym deszczu żywopłot naprzeciw roił się od świętojańskich robaczków, wielka uciechą było złapanie
paru do zawiniątka z celofany, po pewnym czasie wszystkie błyskały razem.
Przed Azją i Afryką/Współwygnańcy w Darowatce 1941 r.
Zbigniew Kwiatkowski
czwartek, 26 marca 2020 r.
Aleksiejczuk – Balawender – Bartosik – Borejko – Borowy – Budziński – Bogaszewski.
Michał Burda. Kazimierz Bucki.
Cioma – Chmura – Chudzikowski – Chrzanowski – Dziadoń – Feliński – Flak – Fuks – Gołąb.
Galuk Hieronim.
Hoffman – Herze – Jagielicz – Jurczak – Kasprzak – Kochanowski – Kolebuk.
Michał Kot. Stanisław Korycki.
Kozak – Kozubski.
Jerzy Kotkowski.
Koziński – Krawczuk – Kornobis – Kubica – Kuczyński.
Franciszek Kwiatkowski. Stanisław Kalkowski.
Kuriata Piotr. Kuriata Edward.
Laskowski Alfred/żona Janina-Laskowski.
Czesław Lech.
Łańcucki – Malicki – Marcinko – Majchnik.
Michalskiego Piotra Rodzina. Michalski Franciszek.
Michta – Miszalowski – Mieszczuk.
Misztala Wacław.
Niemczycka – Oraczyński – Paprotny – Płachecki – Popławski – Ptak – Rataj – Ratajczuk
Regulski Hipolit?
Rose Maluchnikow.
Torko Urban.
Wereszczakowie + Siostra jednego z nich
Włodzieński – Wysocki – Waczynski – Wizgert – Wojtkiewicz.
Zagrobelny – Zawada – Zielonka
Edward Zieliński.
Rodzina żydowska z Bereznego, do której dołączyła córka nie wywieziona razem.
N.N.
To tylko częściowa lista na podstawie wspomnień i zapisów, w większości z rodzinami.
Ojciec mój oceniał pełną liczbę do 600/700 osób maksymalnie, ale często wątpił w tę liczbę.
Osobiście tylko wiem, że córka Piotra Kuriaty, Antosia, zakończyła życie w Kanadzie.
Kochanowskiego syn, Janek, też tam wyjechał.
Kozubscy osiedlili się w U. S., Jerzy po Armii Andersa, rodzina po Afryce.
Balawender do Osiedla Masindi i U. K.
Laskowski Alfred po Andersie U. K, z Janiną po Afryce w Ifundi, U. K.
Edward Kuriata – Anders – Polska.
Łańcucki zmarł w Uzbekistanie – żona z córkami – Koja – U. K.
Kozińscy, matka i córka Stefka przez Meksyk – U. K.
Kuczyński zmarł w Kazachstanie, cześć rodziny po wojnie – U. K.
Borowy, nie mam pewności, zmarł w Uzbekistanie.
Ocalała Pani Niemczycka.
Stanisław Kot zginął pod Monte Cassino.
Władysław Flak zginął pod Orszą.
Korycki zmarł w Kazachstanie.
Rysiek był naszym bliskim sąsiadem w Masindi, mieszkał z Józefem Klincewiczem do jego śmierci.
Bez pewności, Cioma po wojnie, Argentyna?.
Fot.:„Tydzień Polski – Dziennik Polski” - 25 października 2019 r.
Masindi i Tengeru: Polakom, którzy zmarli w drodze do Ojczyzny (2)
http://www.tydzien.co.uk/artykuly/2019/10/25/masindi-i-tengeru-polakom-ktorzy-zmarli-w-drodze-do-ojczyzny-2/
Zbigniew Kwiatkowski
poniedziałek, 30 marca 2020 r.
Następny wpis będzie o szpitalnej opiece przez oczy pacjenta. Gdzieś też powinienem mieć pełny spis statków,
które ewakuowały nas do Iranu, było wszystko w komputerze, ale nagła awaria laptopa spowodowała częściowy brak.
Jednak zawsze hołdowałem zasadzie, żeby podtrzymać spodnie z pewnością potrzeba szelek, paska i sznurka.
Czytając Pana książkę (regularnie do jej wracam) zauważę, że nasi “sprzymierzeńcy” nierównomiernie nas cenili.
Churchill jedno mówił inne myślał, chodziło mu o żołnierzy. Los cywilów nie bardzo go obchodził w przeciwieństwie do grupy,
którą w Iranie reprezentował z punktu służby Ross.
Meksyk był pod naciskiem U. S., które w żaden sposób nie chciało przyjąć parę tysięcy Polaków do siebie.
Władzom Kolonialnym Wschodniej Afryki dużo zależało, by nie obniżać prestiżu białych, ”wyższość” białej rasy
musiała być utrzymana na pewnym poziomie i to był jeden z powodów pewnych ograniczeń kontaktów z tubylczą ludnością.
Potwierdzenie miałem od syna Anglika, który zawiadywał zespołem regularnie oczyszczającym teren Osiedla.
”Nielegalny handel”?, w większości oberemek [naręcze, wiązka, pęk] suchego paliwa, a stosunek do nich przez tubylczą policję
widziałem naocznie. Aresztowany z drutem skrepowanymi rękoma, hojnie częstowany palka po plecach.
Jednego Ugandyjczyka widziałem często w Obozie, nazywał się Dominik z podstawową wiedzą [języka] polskiego,
nie jestem pewny, ale możliwe [że] był zmianą operatora naszego wodociągu.
Z.
Masindi/opieka szpitalna przez dziecinne oczy.
Zbigniew Kwiatkowski
środa, 1 kwietnia 2020 r.
Szpital był położony w najwyższej części Osiedla. Jak przypominam, stojąc twarzą do “Góry Wandy” od kościoła w prawo
był budynek zakaźny, dorosłych i dziecinny. Te dwa ostatnie zbudowane podobnie, ściany od południa drewniane z niedużymi
oknami i okiennicami (to znaczy z tylu skąd grzało najdłużej słonko), front i cześć boków były otoczone płótnem i szeroką werandą.
Ograniczę się do opisania dziecinnego budynku, bo w “dorosłym” byłem tylko raz odwiedzić chorą na malarię Mamę.
Malaria była najczęstszą chorobą mimo teoretycznego nieistnienia malarycznych komarów na tej wysokości.
Zwykle, ta choroba, zajmowała 7/10 dni w szpitalu z ranna temperatura około 38stp.,
która pomału wzrastała do 39/40 przy wieczornym mierzeniu.
Tu wrócę do opisania budynku. Podzielony na dwie części, środkowe schody prowadziły do kancelarii, dyżurki, składu pościeli
i wewnętrznych wejść na oddziały. Dalsza, wystającą do tyłu cześć zawierała stołówkę i łaźnię z prysznicami,
do której był korytarz po lewej stronie.
Lewe skrzydło budynku zwykle było używane na krótszy pobyt, prawe gdy potrzeba była dłuższa.
Malarię leczona chininą nim mepakryna dotarła do Ugandy. Wybór i smak chininy (proszek albo płyn) można tylko opisać
jako “gorzka wstrętność”, ssanie cukierka było zbawieniem od smaku tego leku.
Często przy wypisaniu ze szpitala trzeba było pójść do apteki po parę domowych dawek. Opieka i dedykacja lekarzy
i pielęgniarek była wspaniała. Nieraz widziałem i sam doświadczyłem troski dyżurnej, gdy któreś z dzieci nie mogło
zasnąć pod moskitierą (te były zakładane każdego wieczora, zdejmowane rano przed dawaniem lekarstw),
siedziała, bajki opowiadała do zamknięcia oczów.
Mepakryna w pigułkach, gorzka była, ale łatwa do połknięcia. Po kuracji mepakryną skóra przybierała lekko żółto szary
odcień na kilka dni. Wyleczenie nie oznaczało przyjścia do pełnego zdrowia, to zajmowało parę tygodni.
Raz trafiłem do szpitala prawie przez tragikomedię, chciałem nastraszyć Tadka udawanym trzęsieniem
(jeden z objawów malarii), gdy, do mego przerażenia, nie mogłem ustać. Godzinę później leżałem w szpitalu.
Gdy, po dwóch, trzech dniach lepiej się poczułem z wielką przyjemnością, za pozwoleniem, bawiłem się na werandzie,
której podłoga (deski) jak w reszcie budynku była czyściutka, patrząc się z tęsknotą na schody w jej końcu.
Czekała mnie niespodzianka tym razem. Po upływie prawie dziesięciu dni, zamiast wypisania przenieśli mnie
do prawej części (zaznaczę, że pacjentom było wzbronione przechodzić z wydziału do wydziału),
gdzie znalazłem się zaraz za wejściem obok Zdziska Sulmy.
Zdzisiek leżał tu już przez parę tygodni po spadnięciu z konara dużego drzewa koło naszej szkoły.
Prawie rok starszy ode mnie był znany z odwagi na wszystko. Chociaż leczenie jego dobiegało końca,
w dalszym ciągu żył na ograniczonym wikcie.
Dr. Sadowski był głównym lekarzem tej części, wkrótce po moim przeniesieniu zjawił się obok mego lóżka,
zbadał i powiedział: “Wiem, że bardzo chcesz do domu, ale czegoś jeszcze nie jestem pewny z twoim zdrowiem,
będziesz gościć u nas aż te wątpliwości znikną”.
Poczułem się w tej chwili skazańcem więzienia. Jednak następne trzy tygodnie nie były złe, lekarstwa nie dostawałem,
do stołówki chodziłem (śniadanie z kromki chleba, pysznych powideł z pau-pau i wyśmienitej kawy na mleku).
Biedny Zdzisiek żył tylko na ograniczonej diecie, ale Mama odwiedzała mnie często i, jak każda matka,
przynosiła coś “smacznego”.
Jakże bym się czuł bez podzielenia się tym ze Zdziskiem?
Po przeszło miesiącu w szpitalu wypisano mnie, nigdy nie dowiedziałem się szczegółów tego pobytu.
Tydzień po mnie Zdzisiek znowu patrzył się na te same drzewo.
Oprócz szpitala w poszczególnych obozach były Higienistki, nasza była Pani Wolańska, która mieszkała
po naszej stronie wodociągu, tłustego jej syna nienawidziłem, ale unikałem, bo był starszy i większy ode mnie.
Do Higienistek udawało się z drobnymi sprawami, choć większość ludzi sama dłubała częste jajka pcheł ziemnych
(plaga naszych nagich stóp, bez obuwia łatwiej biegać było). Raz tylko byłem u Pani Wolańskiej, z wielkim oporem.
Cos “uczęściło” mnie w prawe biodro. Rezultat, biała masa wielkości paznokcia środkowego palca.
Higienistki też zwracały uwagę na ogólne zapatrywania [„zaopatrzenie”] mieszkańców koło domów, hodowanie ananasów
było na “indeksie”, by nie zachęcać komarów, także zwracano uwagę, gdy było za dużo kann,
które rosły do półtorametrowej wysokości. Te mogły kryć węże.
Zbigniew Kwiatkowski
środa, 8 kwietnia 2020 r.
Życzę Państwu i Wszystkim Czytelnikom Spokojnej Wielkanocy wolnej od chorób i zmartwień dzisiejszej sytuacji.
Dodam, że ostatnie szczegóły szpitalnego budynku ograniczone były do dziecięcego wydziału, ten z widocznymi schodami
w Pańskiej książce to dla dorosłych.
Następnym razem opisze trochę więcej codziennych zajęć, wydarzeń i poczynań nas, najmłodszych “urwisów”.
Serdecznie, z niezwykle cichego, Brighton,
Zbigniew.
Osiedle Masindi - Parę szczegółów z typowych dni jedenastolatka.
Zbigniew Kwiatkowski
wtorek, 21 kwietnia 2020 r.
Nauka szkolna rozpoczynała się o ósmej, przyjemnie było iść te kilkaset metrów stosunkowo chłodnym rankiem.
Jeszcze przyjemniej było biegnąć do domu w południe, gdzie zwykle oczekiwał obiad. Szkolne “zadania domowe”,
chociaż niechętnie (światło naftowej lampy nie zachęcało do ich wykonania wieczorem) wykonywane były następnie,
a “raj” wolności zaczynał się dobrze przed czwartą, gdy jeszcze temperatura nie opadała.
Potrzeba będąc matka wynalazczości nie było braku “osiągnięć”. Marzeniem prawie wszystkich był rower,
niestety pozostawał marzeniem, ale.......z wielkim mozołem i pomocą, robiliśmy hulajnogi.
Deska z wycięciami na małe kola (drewniane osi), widełki z kierownicą, te były umocnione do deski podpórką.
Ten “pojazd” kierunkowo był kontrolowany prostym pchnięciem napędowej nogi. Długo zajmowała budowa,
o wiele króciej trwał użytek, zwykle gdy przednia oś zadymiła się i pękła.
Z wielkim wysiłkiem, używając małe scyzoryki, rzeźbiliśmy kadłub zagłówki, ale nigdy nie był skończony,
bo zmienialiśmy plany co tydzień. Robienie łuków było popularne, ale większą uciechą były rozczepione na końcu kijki,
z ich pomocą można było rzucić kamyczkiem na kilkadziesiąt metrów.
Latawce były bardzo popularne, szczególnie pod wieczór, kiedy często powstawał wiaterek. Jeden ze starszych
chłopców zmajstrował tokarkę w czwartym obozie i jednego dnia nauczył mnie wytoczyć guzika z kości słoniowej
(w małych kawałkach istniała w Osiedlu), z którego byłem bardzo dumny.
Często chodziliśmy do domu naszej ulicy, gdzie mieszkała przyswojona małpka, która lubiła przyniesione kwiaty
i odwdzięczała się starannym przejrzeniem naszych włosów, psów nienawidziła.
Ulubionym zajęciem było też spływanie “łódki” płytkim przydrożnym rowem po ulewie, aż do wsiąknięcia
ostatniej kropli wody. Wspominając ulewy jedną szczególnie mam w pamięci. Chmury zaczęły się gromadzić porankiem,
zostaliśmy wypuszczeni ze szkoły, pobiegłem do domu. Stojąc na podwórzu, ze zgrozą patrzyłem się na ciemno fioletową
chmurę nadchodzącą od wschodu, huczała i ciemniała.
Gdy zasłoniła pół nieba znikł zupełnie dość silny powiew padły pierwsze ogromne krople wznosząc pył
na wysokość 10/14 centymetrów, przestraszony dałem nurka wewnątrz domu, parę minut później podwórko
było dużą kałużą odpływającą do ulicy, która zmieniła się w strumień.
W godzinę później święciło słonko i parowała woda, do wieczora wszystko wyschło. Dla kontrastu pewnego południa
przeszła blisko nas trąba powietrzna, kolo magazynu miała kilkanaście metrów wysokości, przesuwając się na zachód
naszej ulicy prędko powiększyła się, cześć strzechy jednego domu poszła w gorę, ale naprawdę stała się olbrzymem,
gdy dotarła pasma wysokiej, słoniowej trawy między obozem a dżunglą.
W parę minut dotarła do pierwszych drzew, w powietrze buchnęły tysiące liści i........znikła.
Pamiętam też trzęsienie ziemi, ptaszki przestały śpiewać chociaż do południa było daleko, sznur na pranie zaczął się
huśtać i, w dziwny sposób, ziemia pod nogami zdawała się ruszać. Trwało to kilka minut.
Trawa przez którą przeszła trąba powietrzna była jednym z czterech naszych ulubionych miejsc zabaw.
Tu, nie zważając na możliwe niebezpieczeństwa budowaliśmy małe szałasy, jak najbardziej skryte.
Dla ochłody, paręset metrów dalej, w dżungli parę metrów poniżej ścieżki było małe źródełko
i strumyk z piaszczystym dnem, chłodny raj w najgorętszy dzień.
Prawie takie same istniało na ścieżce od Kościoła za Sierocińcem, tu malutka smuga źródlanej wody płynęła
przez krótką murawę, by zginąć w wysokiej trawie. Ulubione miejsce po Mszy.
Jak poprzednio wspomniałem, za ósmym obozem była ogromna huśtawka i strumień, gdzie budowaliśmy tamy
z białej gliny i rzadkich kamieni. Te uciechy, które zajmowały parę godzin były ograniczone do Niedziel
i wakacji, tylko pełny księżyc dawał porównywalną przyjemność.
Brighton, 24.07.2020 r.
Zbigniew Kwiatkowski
15 sierpnia 2020 r.
Proszę bardzo [może Pan opublikować].
Przesłuchiwania [takie] niewątpliwie istniały, sądząc po interogacji [interrogacja – zadawanie pytań podczas przesłuchania w śledztwie]
Ojca po aresztowaniu Kuriaty i Miszalowskiego, przez wydział N.K.W.D. z Szarii. Interogacja była przy obecności Melcowa (komendant
małego zespołu w Darowatce), który wyraził opinię, że “Ojciec z młodą Rodziną nigdy by ich pozostawił” a z nią ucieczka była niemożliwa.
Na tym sie skończyło.
Co do szczegółów w kwestionariuszu o przesłuchaniach nie mogę ich kwestionować. Ojciec nigdy nie wspomniał,
oprócz własnego, o nich. Mieczysław Kuczyński (którego ojciec Franciszek pracował w Ojca zespole pierwszej zimy) nic o tym
nie wspomniał w swojej małej książce “Między Słuczem i Jordanem“.
Myślę, że mając 17/18 lat w tym czasie, zapisałby o tym. Prus niewątpliwie był w naszej grupie jadącej na południe,
Grupa, z rożnych powodów, musiała topnieć, bo w Kirgizkim kołchozie “Bolszewik” Ojciec tylko wspominał o dwóch Rodzinach
z Grupy (w dodatku przybyły tam dwie młode Żydówki, uciekinierki z Polski na własną rękę, przez Kaukaz).
Wspominając o Darowatce łatwo jest zapomnieć, że była to typowa miejscowość okolicy, zamieszkała przez niezasobną ludność,
dwa razy zmuszona do przyjęcia deportowanych. W ciągu kilkunastu lat Ukraińcy, wymarli. Polacy, wyjechali.
Gdy odnajdę w notatkach przyślę nazwiska zanotowanych przez Ojca Rosjan posiołka.
Co do poczty, przed pójściem mego Rodzeństwa do nowo budowanej szkoły, Ojciec pisał do Stanisława Brodeckiego
(Kierownik ich ostatniej szkoły w Rudni Potasznie) o poradę. Musiało to być pierwszego roku wygnania.
Serdecznie,
Z.
W miejscu tym chciałbym jeszcze raz podziękować panu Zbigniewowi Kwiatkowskiemu za mądrą i pięknie napisaną
książkę oraz tak serdecznie dodaną na stronie tytułowej dedykację - Marian Pacholak.
Autorka powyższego zbioru opowiadań przed wojną studiowała historię
na Uniwersyteckie Lwowskim, uzyskując tam stopień doktora filozofii.
W styczniu 1940 roku została aresztowana przez NKWD...
Myślę, że przez lata dręczyły ją później pytania, jak opisać (rozliczyć) nie tylko miesiące
i lata zesłania, ale każdy dzień, każdą godzinę i minutę... Katów i ich ofiary.
Jak wyglądał zwykły dzień w tej wykrzywionej na opak sowieckiej rzeczywistości
i zwykłe, codzienne myśli (miary i wagi) delikatnej przecież kobiety uwięzionej tam
z Homerem i Arystydesem.
Książka z pewnością warta wnikliwej lektury, także przez uczniów szkół średnich.
Przeszłość, Teraźniejszość i Przyszłość.
Zbigniew Kwiatkowski
niedziela, 12 czerwca 2022 roku; 19:10
Dzień dobry Panie Marianie,
Siedzę wspominając taki sam dzień, pachnący świeżym sianem, osiemdziesiąt lat wstecz.
Tylko radość wypełniała moje serce, siedząc w tej ogromnej stercie na wozie powoli ciągniętym przez “Kasztana”.
Istniała tylko teraźniejszość, lata zmian niewidzialne. To było “tam”, „w domu”, nawet po tylu latach ta myśl uparcie istnieje.
Nie ma w tym dużo rozsądku, lecz gdy spojrzałem przez widok uliczny (Google/sierpień/2021r/na razie niedostępny) na te miejsce
rzeczywistość znikła na długie chwile.
Jak to oceniam? Pozytywnie, potwierdziło to moja pewność tożsamości bez naruszenia wydarzeń i osiągnięć późniejszych czasów.
Po prostu, polskość tak pracowicie pielęgnowana w afrykańskim Osiedlu nigdy nie zanikła.
Jedno mnie martwi, za wcześnie jeszcze jest na traktowanie ludzi, tych przeżyć jako “papierowe fakty”,
za dużo nas jeszcze żyje dobrze pamiętając “na własnej skórze” te czasy i ujawnione potem różnice miedzy wersjami “przyjacielstwa”.
Idealnie pragnąłbym by rówieśnicy mych szkolnych lat znali te czasy z “własnego poziomu” biorąc wszystko pod uwagę na przyszłość.
Łącząc przeszłość z teraźniejszością, był Futor Kościelny, teraz Góra Bendyka, gdzie się urodziłem.
A teraźniejsza przyszłość w rękach wspólnej pamięci rodzinnej.
Serdecznie Pozdrawiam,
Z.
P. S.
Tu mały dodatek normalnego dnia szkoły w 5-tym Obozie.
Trzeźwy poranek, słonko już powyżej dachów szkolnych budynków. Kromka chleba z masłem i herbata na pospieszne śniadanie.
Biegiem przez główny plac na zbiórkę przed 8-mą. Stoimy spokojnie przed Panią Karocką, gdy przypomina nam wartość nauki
nim rozchodzimy sie do klas. Nasza klasa w pierwszym budynku na prawo. Dziś piątek, wiec geografia/wyspy Oceanu Spokojnego do porannej przerwy.
Kwadrans wolnego, biegnę szybko do bliskiego domu na druga pajdkę chleba. Co za przyjemność....z dżemem.
Do klasy razem z nauczycielką (uuf... udało się) , teraz język polski z “Wypisow” aż do pierwszej. Pomału staje się gorąco,
słonko dosięga krawędzi okiem. Ostatnie minuty lekcji ciągną się (naturalnie tylko dyżurna nauczycielka zna czas). I... niespodziewanie,
nagle, dzwonek. Pierwsza godzina, na dworze spiekota od słonka prostopadle nad głową.
Powolnie do domu, przyspieszając na zapach gotowanych ziemniaków z masłem obiadu.
Piątek był najmniej lubianym dniem nauki, nawet sobota z zadaniami do domu była lepsza w moim mniemaniu.
Wszystkie poniższe treści i informacje podano za zgodą Szanownego Korespondenta
Raz jeszcze o Osiedlu Masindi.
Zbigniew Kwiatkowski
pt., 10 lutego 2023 r.
Dzień dobry Panie Marianie,
Zamierzałem te wspomnienie, połączone bezpośrednio z dzisiejszymi faktami wysłać dawno.
Niestety, przed Świętami [Bożego Narodzenia] miałem wypadek, który wszystko opóźnił.
A więc może to zaciekawi czytelników interesujących się historią Osiedla:
W ostatnich miesiącach zaintrygowały mnie częste wzmianki na angielskich portalach reklamujące wycieczki do „Królewskiej Mili” w Nyabyeya:
dla miłośników ptactwa/szympansów i ogólnej przyrody tej okolicy. Satelitarna mapa, ani fotografie z ogłoszeń, na pierwszy rzut oka, nie bardzo
wyjaśniały .... gdzie leży ta Mila. Dopiero zdęcie (prześlę je osobno pocztą) [wykonane] przez okolicznych wszystko wyjaśniło.
Dzisiejsza sławna „Królewska Mila” (Royal Mile), gdzie według własnej historii Królestwa Bunyoro, król Kabalega (późne lata 19 wieku) odpoczywał
lubując się spokojem okolicy i śpiewem ptactwa to nasza główna, dawna, ulica [w polskim Masindi w Ugandzie] – „Jak kto chce”.
Król Kabalega po bezskutecznej obronie niepodległości został pojmany i wysłany na wygnanie na Sejszele.
Teraźniejsza Droga (około półtora kilometra w kierunku północnowschodnim) zaczyna się przed Kościołem i kończy na skręcie w prawo,
gdzie jest punkt konserwacji Rezerwatu Lasu Budongo.
Tu wrócę do dawnych lat kiedy pobliski las, na końcu tej drogi był naszym ulubionym miejscem zabaw.
Ostatnie, na północ, obozy to czwarty po prawej stronie i ósmy, troszkę dalej, po lewej. Kilkadziesiąt metrów na północ od czwartego płynął
mały, płyciutki strumyk z piaszczystym dnem. Był pełny malutkich żółwi, które były dla nas, uczni szkółki na rogu czwartego obozu,
ogromną uciechą na porannej przerwie.
Przepływał on przez drogę, pasmo trawy po pas i wpływał w drzewa. Tam zmieniał kierunek z zachodniego na północ i powiększał się,
to tam budowaliśmy tamę, którą napór wody niszczył przy głębokości około pół metra. Po tej „katastrofie” zwykle biegliśmy wąską ścieżką,
za falą aż do poszerzenia przed mostkiem na zdjęciem.
Co za PRZYJEMNOŚĆ w gorący dzień pluskać się tam, gdzie woda stale była po pas. Wracaliśmy brzegiem lasu w kilkanaście minut wszystko
na nas suche zupełnie, kto by tam zdejmował koszule czy spodenki.
Po drugiej stronie drogi (to była odnoga na zachód od „naszej” ulicy) strumień wpływał w średniej wielkości bagienko.
Gdy wypływał na północny wschód był juz półtora metra szeroki i głębszy, w pobliżu dzisiejszego stacji konserwacji
znowu skręcał na północny zachód.
Bagienko było „zabronioną strefą”, ale drzewka i drzewa wyższego brzegu nad drogą okolicy stacji często były wizytowane prze grupkę
szympansów lub czarno białych małp. To tam Tadek, mój brat, z kolegami spotkał szympansy na ziemi. Jeden chłopak podniósł siekierę do obrony
i natychmiast przewodniczący szympans zrobił to samo z dużą gałęzią. Chłopaki ..... nogi za pas.
Na niedawnym zdjęciu most wygląda, do złudzenia, tak samo jak 72 lata wstecz. Nie mogę to samo powiedzieć o drzewach
na innych fotografiach, na prawdę nie mogę poznać, gdzie robione, dużo czasu minęło.
Serdecznie Pozdrawiam,
Z.
-------------------------------
M. Pacholak:
Dziękuję najserdeczniej za wspomnienia i refleksje!
------------------------------------------------------------------
Wspomnienia z Osiedla Masindi.
Zbigniew Kwiatkowski
13 marca 2023 r.
Nie opływaliśmy w dostatku przez te lata, ale głodu nie było i chociaż spiekota wczesnym południem czasem wdawała się we znaki,
godziny po czwartej i niedziele były dla młodych, a szczególnie najmłodszych „rajem”.
W erze bez telewizji i radia (te było tylko w Świetlicy w określonym czasie) wyobraźnie były w ruchu. Nawet w najgorętszą część dnia
można było zobaczyć obręcz rowerową popędzaną kijkiem we wklęśnięciu przez dumnego właściciela.
Koniecznie było utrzymać największą możliwą szybkość nie tracąc kierowania ani stałych obrotów.
Łatwiej opisać niż wykonać na piaszczystej nierównej drodze. To była skromna namiastka rowerowej jazdy, prawdziwa była rzadsza,
gdy zebrawszy trochę centów, w kilku wynajmowaliśmy rower od starszego chłopca. Byli tacy szczęśliwcy, którzy ten pojazd mieli.
Zwykle to była godzina skrupulatnie dzielona przez spółkę z wizytami do przydrożnego rowu. Te ostatnie nabierały ważności po deszczu,
gdy znowu wyszło słonko. Z duma biegliśmy za swoimi „łódkami” aż ugrzęzły.
Piłka nożna istniała, ale tylko rzadko my najmłodsi mieliśmy okazje poznać jej przyjemność; nasza wersja była z ciasno zwiniętych szmat,
różniących się rozmiarów i bramek z trzcin bez poprzeczki.
Z mrokiem nastawał czas opowiadań bajek, czym straszniejsze tym lepsze, a gdy „Ogniem i mieczem” pojawiło się w Osiedlu,
nie było końca z „bitwami” i często pobitymi palcami.
Latawce z rożnymi sukcesami były bardzo popularne i łuki. Naszej czwórki łuk zajął miesiąc roboty razem z dwoma strzałami;
jedna zgubiliśmy na „polowaniu”, druga została „tylko do tarczy”.
Niestety starsi chłopcy mieli większe ambicje i zamiary robiąc pistolety. Początkowo tylko „na huk”, w końcu doszło do wypadku.
Szczegółu tego pistoletu nie znam, bo to byli koledzy Tadka, mego brata. Jednego dnia Tadek wrócił, ku wielkim zmartwieniu Mamy,
do domu późnym wieczorem z obandażowaną reką. Lodowaty to był wieczór, ani przyjemne były następne dni. Pomału ta tajemnica wyjaśniła się.
On z koleżkami zmajstrował pistolet z lufą nabity główkami czerwonych zapałek. Pistolet nie wypalił, gdy któryś nacisnął spust,
dopiero odpalił rozrywając się, gdy Tadek, przynajmniej z odrobiną rozsądku, podniósł go lewą reką.
Wybuch rozerwał mu mięśnie dłoni, na szczęście byli niedaleko szpitala, gdzie prędka pomoc, szwy bez znieczulenia, uratowały mu rękę.
Do końca życia została mu „pamiątka” kształtu dużego białego pająka na dłoni.
Na naszej ulicy Piątego Obozu mieszkał Pan Siwko, starszy wiekiem bardzo zdolny koszykarz. Nigdy mu pracy nie brakło, początek wyjazdów
z Osiedla przysporzył mu roboty i musiał coraz dalej chodzić w las poszukując lian.
Już był późny rok 1947, gdy zanurzył się głęboko w las tracąc orientację z bliskim zachodem słońca, około szóstej.
Gdy nie wrócił do domu po zachodzie kilkudziesięciu poszukiwaczy ruszyło w las. Naturalnie nie mogli wchodzić daleko,
ale przez parę godzin słyszałem ich nawoływania ponad normalnym nocnym gwarem lasu.
Musieli wracać bez znalezienia Pana Siwka. Ale.....rankiem następnego dnia sam on wrócił, nie bardzo w dobrym stanie,
będąc zmuszony spędzić noc na drzewie, co naprawdę nie zapewniało żadnego bezpieczeństwa.
[Ps.]
W drodze są dwa zdjęcia „walizki” uplecionej przez Pana Siwka dla mojej Mamy na nasz wyjazd do Anglii w 1948 r.
[Oto i one:]
Serdecznie Pozdrawiam Was Obu z nadzieja że zdrowie wróciło w pełni.
Z.
Panie Zbigniewie,
walizki - jak widać - w idealnym stanie, ale poruszył Pan temat bardzo ciekawy,
pisząc o zabawach dzieci (wart też szerszego rozwinięcia).
Albowiem to o czym Pan informuje, to nic innego jak „toczenie koła”, gra znana dzieciakom od dziesięcioleci;
sam pamiętam jak jeszcze w latach 60-tych po wrocławskich ulicach dzieciaki z zapałem bawiły się
w ten sposób – https://pl.wikipedia.org/wiki/Toczenie_ko%C5%82a
Jej odmianą była tzw. gra w fajerki (okrągłe metalowe obręcze pieców kuchennych), które toczyło się za pomocą
długiego haczyka wykonanego z drutu (mógł to być na przykład pogrzebacz) od linii startowej do mety (narysowanej na piasku).
Wygrywała osoba, która jako pierwsza bez upuszczenia fajerki na ziemię przekroczyła linię mety.
Łączę ukłony – M.
====================================
Zbigniew Kwiatkowski
4 kwietnia 2023 r.
Wielkanoc i afrykańskie lata dziecinności.
Wesołej Wielkanocy,
Wesołe były te dnie. Po pierwszych deszczach na krzewach i drzewach było już pełno delikatnych zielonych listeczków,
błyskawicznie rosła młoda trawa i pojawiały się wszędzie motyle w przepysznych kolorach i rozmiarach.
Najbardziej mnie imponowały wielkie purpurowe szybujące kilka metrów nad ziemią. Były rzadkie i często biegnąc za tą
pięknością zbijałem paznokcie na bosych stopach. Niedaleko końca naszej ulicy, w słoniowej trawie, setki małych ptaszków
szczebiotało budując nowe gniazda. Deszcze, niektóre bardzo ciężkie, przeważnie nie trwały długo, a gorąc słonka wznosił
ciepły opar na przynajmniej godzinę.
Naturalnie nie brakowało grzmotów, błyskawic i trochę strachu, ale z ostatnimi kroplami byliśmy na dworze.
Późne dniem i nocne opady były nieprzyjemne długotrwałą wilgocią. Pisząc z myślami o Śmigusie obchodzonym z radością
do południa przypomniałem nasza najbliższą grupkę. Prawie wszyscy byli urodzeni w ‘35/’37 r., najmłodszy był Władek Surma,
miał brata Janka. Mieszkali prawie naprzeciw. Danka Wilk po naszej stronie wodociągu, Janka Suchenicka za nim, Mikołaj Strapko
na zachód wzdłuż naszej ulicy, okazyjnie Zdzisiek Sulma z czwartego obozu, który był najodważniejszy z nas,
co przypłacił paro tygodniowym szpitalem po spadnięciu z drzewa na przyszkolnym placu.
SURMA Anna, 1901, Tengeru.
SURMA Eugenia, 1908, Masindi.
SURMA Jan, 1936, Masindi.
SURMA Pawel, 1872, Masindi.
SURMA Wladyslaw, 1941, Masindi.
P.C.K., Nairobi [E.A. Standard, Ltd.; 1944].
SPIS UCHODZCOW POLSKICH PRZEBYWAJACYCH NA TERENACH AFRYKI WSCHODNIEJ I RHODESII
– https://grodnowilno.locloud.pl/files/original/1e400c7ecd5b1050b58b2ece7bc2e7e1.pdf
Leżeliśmy obok siebie, ja z malarią. Z Mikołajem strugałem, nigdy nie dokończony kadłub żaglówki, z nim i Jankiem
stanowiłem trojkę “łuczników”. Nie pamiętam skąd i jak, ale każdy z nas miał scyzoryk i, z tego powodu,
regularnie pokaleczone palce.
Wieczory, często, gdy świecił wspaniały, pełny, księżyc to był czas opowiadań bajek. Czym straszniejsze tym lepsze,
tu rej wodziły troszkę starsze dziewczęta, Danka Marzec, Lusia Jentas z prawdziwą “specjalistka” dreszczów Irenka Draczkowska.
W popołudniach, gdy większość z nas była obecna często graliśmy w “kijka”. Krótki kijek położony w poprzek na klocku,
gra polegała na podrzuceniu go w powietrze i uderzeniu kijem, a wygrywał kto osiągnął najdłuższą odległość.
Popularne było tez tropienie “wroga”, który, reszta stała z zamkniętymi oczami, ruszał schować się znacząc swój ślad
strzałami na ziemi, by zakończyć swastyką i linią. Wygrywał ten, który pierwszy krzyknął po przekroczeniu linii
i wytropieniu “wroga”, trudniejsze to było niż się zdaje.
Nasza “piłka nożna” grana była według bardzo luźnych zasad, nie pamiętam by kiedykolwiek “mecz” był przerwany
przed zupełnym zniszczeniu “piłki”.
Wielką uciechą, ale bardzo z małym wyrozumieniem dorosłych był nasz zwyczaj śpiewania do przechodzącego psa
w księżycowe wieczory. Ten, zwykle bez wahania, odwdzięczał się pełnym głosem.
Niezwykłym widokiem był przelot dwu silnikowego samolotu, następne dnie i tygodnie zajęty bylem, nie tylko ja jeden,
robieniem całej lotniczej flotylli z kawałków bambusu. Z dodatkiem wyobraźni miałem cale lotnisko w ogrodzie.
A Śmigus?, dla nas najmłodszych to była najważniejsza cześć Wielkanocy,
tylko cebulą kraszone na złoto jajka równały się z tą przyjemnością.
Serdecznie Pozdrawiam,
Z.
---------------------------------------------------------
Dzieciństwo afrykańskie/wspomnienia.
Zbigniew Kwiatkowski
wtorek, 18 kwietnia 2023 r.
Dzień dobry,
W tej “elektronicznej” epoce czyżby zupełnie zniknęła przyjemność zmajstrowania czegoś własnymi rękami nie z fabrykowanych części?
Wspomnienia, wspomnienia, ... długich godzin mozolnego struganie luku w trzech i dumy, gdy obydwie polowy były identyczne.
Ból palców zapomniany w triumfie osiągnięcia przeroby okrąglej niezupełnie wyschłej gałęzi.
O wiele łatwiej było rozkłuć koniec zielonego patyka, wsadzić tam kamyk lub kartofelek i zatrzymanym zamachnięciem trafić w odległy cel.
Tę zdolność nie każdy posiadał, ja celując w chodzony afisz następnego filmu zamiast afiszu trafiłem w ucho niosącego.
Gdyby sprawdziły się jego groźby do mnie z pewnością te słowa nie byłyby pisane.
Brat Mikołaja Strapka zrobił mu hulajnogę bez żadnego metalu, nawet ośki były drewniane, a nasmarowane olejem i, pokryjomo, masłem
przetrwały dłuższy czas nim stała się nieuchronna katastrofa.
Gdy były w domu duże kartofle robiliśmy malutkie modele samochodów, postawione na słońcu prędko twardniały.
Kilkanaście metrów w las za Ósmym Obozem rosło drzewo kauczukowe, nacięte na ukos sączyło mleczny sok który, kąpiąc na dłoń,
prędko tworzył bardzo elastyczną, brązową gumę. Tocząc na dłoni można było zrobić mała piłkę,
która uderzona o twardą powierzchnię leciała jak kula.
Czasem w odpadkach na paliwo z hinduskiego tartaku były oszczepy hebanu.
Z tych i dosyć licznych kawałeczków kości słoniowej robiliśmy małe nożyki i guziki, nie było czasu na nudy.
W naszym ogrodzie rosły cztery drzewa. Jedno duże było wyłącznie do wspinania, jedne smukle przy silnym wietrze było naszym żaglowcem.
Z pojawieniem sie więcej szkolnych książek stałem się bardzo pilnym czytelnikiem, naturalnie tylko wieczorami,
aż zamartwiłem mamę, że popsuję wzrok przy naftowej lampie. To samo objęło moich kolegów i graliśmy w wydarzenia polskiej historii,
bo po bajkach przeszliśmy na dawne dzieje, kto by nie wierzył w “Ogniem i mieczem”, ”Lato Leśnych Ludzi”, “Krzyżacy”,
ale nie bardzo wtenczas rozumiałem “Nad Niemnem”.
Serdecznie Pozdrawiam,
Z.
„Lato leśnych ludzi” – powieść Marii Rodziewiczówny (1864-1944), wydana w 1920 roku.
Trójka przyjaciół – Rosomak, Pantera i Żuraw – spędza lato w leśnej głuszy na Polesiu. Swój czas poświęcają pomocy zwierzętom,
pracy na roli i podziwianiu piękna krajobrazu. Doświadczonym „leśnym ludziom” towarzyszy młody „praktykant”. Jest to chłopak z miasta,
który u ich boku nabiera doświadczenia i zdobywa zaszczytne miano Orlika.
Narracja utworu oparta jest na schemacie „wielkich wakacji”, czyli modelu życia „na niby”.
Opis bytowania w głuchej puszczy jest pretekstem do ukazania piękna i siły natury, a także jej ozdrowieńczego wpływu na człowieka,
jak również ucieczki od miejskiej cywilizacji technicznej. Pojawiające się problemy mają charakter umowny, podlegają zbiegom okoliczności,
nie są „na serio”. Umową jest to, że bohaterowie otrzymali „na własność” połać puszczy na Polesiu, która zaledwie udaje pierwotną naturę,
mają znaczne środki finansowe i wolny czas (wielki skarb kultury popularnej).
Zdaniem profesora Jarosława Marka Rymkiewicza utwór Rodziewiczówny to „wielki – najwspanialszy po Panu Tadeuszu – hymn ku chwale polskości”.
Lato leśnych ludzi (wyd. 1920) w bibliotece Polona – https://polona.pl/preview/cbe0bf5c-9200-4993-a5bd-625f3d4b55e4
----------------------------------------------------------------------------------
Dubanowiczowa.
Zbigniew Kwiatkowski
1 listopada 2023 r.
Dzień dobry Panie Marianie,
będąc w toku pisania maszynopisu dawno przetłumaczonej jej książki poszukałem
ich losu po wyjeździe z ZSSR.
Tu skrót, jeśli Panu nie znany: Edward zmarł krotko po objęciu nowej posady
w Londynie (1943 r.), córki wszystkie poślubiły oficerów Wojska Polskiego.
Wygląda że Marysia, Klima i Magdalena (to było jej drugie imię) zostały w Anglii,
gdzie Magdalena zmarła w Londynie (1996 r.), Zosia, która miała 14 lat przy deportacji,
wyemigrowała do Kanady. Miała jedną córkę (Jeanie), jej Mąż Edward Buszko umarł w 1988 r.,
a ona w rocznicę ślubu, 15/10/03.
Magdalena doczekała się sześcioro wnuków, z których jeden wrócił do Polski.
Nie jestem pewny, ale możliwie: jej siostra w książce to Paulina Pruszyńska (Cieńska).
Serdeczne pozdrowienia,
Zbigniew.
Marian Pacholak
sob., 18 listipada
Witam najserdeczniej,
na naszej stronie www dodałem dziś artykuł-wywiad z braćmi Woźniakowskimi
z osiedla Koja - myślę, że Pana też zainteresuje, więc przesyłam
link - http://grodnowilno.pl/wywiad-z-bracmi-wozniakowskimi
Zbigniew Kwiatkowski
18 listopada 2023 r.
Dziękuję, każde osobiste wspomnienia z Koji ciekawią mnie (poszukuję jakiekolwiek wzmianki o Julii Pacewicz).
Niedawno rozmawiałem z bliźniakiem (urodzeni w Masindi, przeniesieni do Koji/U.K. ze zlikwidowaniem Osiedla).
Odwiedził oba dawne miejsca, do Koji łatwo, gorzej do Masindi [...].
Serdeczne pozdrawiam w ponury, mokry i mglisty dzień,
Z.
P.S. mam nadzieje na informacje o deportowanych z Wileńszczyzny do Kazachstanu.
Szanowny Panie Zbigniewie,
przesyłam co znalazłem w Internecie na temat Julii Pacewicz.
„Polska Walcząca” 1943 nr 25 (26 czerwca)
Julia Pacewicz (1900-1981)
– https://kresy-siberia.org/sciana-holdu-2/entry/117782/?lang=pl
ANNA PACEWICZ
– https://kresy-siberia.org/ludzi/?lang=pl
(Sydney, Australia)
Anna.Pacewicz@Kresy-Siberia.org
Rodzina Anny od pokoleń mieszkała w powiecie krzemienieckim w wolińskim.
Jej ojciec Władysław Franciszek Pacewicz urodził się w 1928 roku w Cie, jako najmłodsze z trojga dzieci
Jana Pacewicza i Julii (Paradowskiej). Kiedy Sowieci napadli na wschodnią Polskę 17 września 1939 r., dziadek Anny,
który był policjantem państwowym, został aresztowany 18 września i przetrzymywany w więzieniu w Żądzie.
28 marca 1940 r. został przeniesiony do Kijowa i nigdy więcej go nie widziano.
W 2012 roku potwierdzono, że został zamordowany w rzezi katyńskiej w ramach tzw. “Listy Ukraińskiej”
i pochowany w Bykowni-Kijowie.
13 kwietnia 1940 r. babcia Anny Julia Pacewicz, ciotka Jadwiga Pacewicz (1924 r.) i ojciec Władysław (1928 r.)
zostali deportowani z Owegi do Kazachstanu, obwodu kiellrowskiego, wsi Krasnodolsk. Wszyscy zostali ewakuowani
w 1942 r. do Pahlevi w Persji wraz z Wojskiem Polskim na Wschodzie pod dowództwem generała Andersa. “Władek”,
w wieku zaledwie 14 lat, zgłosił się na ochotnika do Marynarki Wojennej RP i przybył do Wielkiej Brytanii
w ramach operacji Scrivner w sierpniu 1942 roku. Służył na ORP Piorun, ORP Garland i ORP Conrad
w konwojach arktycznych, konwojach atlantyckich i na Morzu Śródziemnym.
Został usunięty z listy w 1947 roku i pozostał w Szkocji po wojnie.
Julia Pacewicz została wysłana do polskiego obozu dla uchodźców w Koja w Ugandzie i przybyła do Anglii
w 1948 roku, gdzie pozostała aż do śmierci. Jadwiga Pacewicz zaciągnęła się do Kermine w Polskim Czerwonym Krzyżu
i została siostrą pielęgniarką, służąc na Bliskim Wschodzie i w 1944 roku została wysłana do polskiego szpitala wojskowego
w Perth w ramach 1 Korpusu Polskiego. Po wojnie pozostała w Anglii.
Anna Pacewicz urodziła się w Szkocji i wyemigrowała do Australii w 1999 roku. Zawodowo pracowała w badaniach
rynku i reklamie, pracując dla DMB & B London i Saatchi & Saatchi Sydney. W 2011 r. rozpoczęła badania
nad historią swojej polskiej rodziny, w 2012 r. dołączyła do Fundacji Kresy-Syberia z siedzibą w Warszawie
i od tego czasu pełniła funkcję jej przewodniczącej. Jest powiernikiem (sekretarzem) australijskiej organizacji
charytatywnej Kresy-Siberia (Australia) Ltd.
Podróżowała po całej Australii – Brisbane, Adelaide i w całej NSW – przeprowadzając wywiady z ocalałymi
dla Kresy-Siberia Survivor Testimony Project. Wprowadziła również ponad 1000 profili biograficznych
i obrazów do Wirtualnego Muzeum Kresy-Syberia Ściana Imion i Sala Obrazów.
Anna zrealizowała również Wirtualne Galerie Muzealne, Program Edukacyjny dla nauczycieli języka polskiego
za granicą oraz wystawę specjalną “Polish Naval Memories of WW2”. Anna jest również administratorem
wirtualnego muzeum, odpowiadając na zapytania historyków, ocalałych i ich rodzin z całego świata.
Jest również Moderatorem i Administratorem grupy Kresy-Syberia na Facebooku.
Anna Pacewicz posiada obywatelstwo polskie, brytyjskie i australijskie.
Ponownie wyszła za mąż i ma dwoje dzieci w wieku 16 i 13 lat.
---------------------------------------------------------------------------------------
W Internecie można także przeczytać:
Masindi: Opowiada Zbigniew Kwiatkowski – http://afryka.org/masindi-opowiada-zbigniew-kwiatkowski/
Afryka we wspomnieniach polskich uchodźców – https://szlakitulaczy.pl/afryka/
Janusz Wróbel: Polscy uchodźcy w „czarnej” Afryce – https://ipn.gov.pl/pl/historia-z-ipn/163411,Janusz-Wrobel-Polscy-uchodzcy-w-czarnej-Afryce.html
"Afryka była najbliżej Polski". Uratowani zesłańcy z Syberii trafili na Czarny Ląd –
https://historia.interia.pl/polska-walczaca/news-afryka-byla-najblizej-polski-uratowani-zeslancy-z-syberii-tr,nId,1954154
Nyabyeya, czyli Polacy w Ugandzie – http://halo-uganda.pl/nyabyeya-czyli-polacy-w-ugandzie/
Afryka dziś (2009-2012), polskie osiedle Masindi (Uganda) w obiektywie pana Artura Woźniakowskiego –
http://www.grodnowilno.pl/afryka-dzis-2009-2012-polskie-osiedle-masindi-uganda-w-obiektywie-pana-artura-wozniakowskiego
Zabrali nam Polskę! – https://www.bibliotekacyfrowa.pl/Content/95826/PDF/Zabrali_nam_Polske.pdf
Uwaga:
Strony o Wołyniu: Strona została odzyskana z archiwum (dostęp: 2022) – https://wolynskie.pl/index.html