Wywiad z braćmi Woźniakowskimi

Wywiad z braćmi Woźniakowskimi
Tomasz Kiejdo

Panie Doktorze przesyłam wywiad, który przeprowadziłem z braćmi Woźniakowskimi w sierpniu t.r.
na temat zesłania, opuszczenia ZSRR z Armią Andersa, orazich pobytu w osiedlu Koja (Uganda, Afryka)
Wywiad ukazał się 1 października w "Kresowym Serwisie Informacyjnym".
Jeśli zechce Pan zamieścić rozmowę na stronie Państwa Towarzystwa to bardzo proszę.

Oczywiście tekst zamieszczamy.

ROZMOWA Z ARTUREM i RYSZARDEM WOŹNIAKOWSKIMI BYŁYMI ZESŁAŃCAMI
– O WYWÓZCE NA URAL, OPUSZCZENIU ZSRR Z ARMIĄ ANDERSA I ŻYCIU W POLSKIM OSIEDLU
KOJA NAD JEZIOREM WIKTORII W AFRYCE

Tomasz Kiejdo: Panów rodzice pochodzili z centralnej Polski. W jaki sposób znaleźli się na wschodzie kraju?

Artur Woźniakowski: Urodziliśmy się w Hrynkach, gmina Świsłocz w powiecie wołkowyskim.
Ojciec pochodził z Kielecczyzny.

Ryszard Woźniakowski: Mama z okolic Płocka.

A.W. Wujek mamy z rodziną mieszkał w okolicach Bodzentyna na leśniczówce. Mama (Jadwiga z domu Wyrębowska)
przebywała u nich i uczęszczała do tamtejszego Seminarium Nauczycielskiego. Poznała wówczas tatę
(Mieczysława Woźniakowskiego), który z kolei przebywał na praktyce jako student Wydziału Leśnego SGGW.
Rodzice po ślubie wyjechali na wschodnie tereny Polski. Ojciec objął funkcję leśniczego w prywatnych dobrach
Tyszkiewiczów w Puszczy Białowieskiej. Zamieszkali w Hrynkach.

R.W. Był to rok 1934. Potem ojciec otrzymał awans na stanowisko nadleśniczego i przenieśliśmy się
do miejscowości Struga, również w obrębie dóbr hrabiego Tyszkiewicza. Dziś już tego domu nie ma.

1. Rodzina Woźniakowskich z opiekunką dzieci przed domem w Strudze, gmina Świsłocz. Rok 1938.
Fot. ze zbiorów rodziny Woźniakowskich.

T.K. Czy ojciec brał udział w wojnie obronnej Polski roku 1939?

A.W. Nie. Tata nie odbywał przed wojną służby wojskowej ze względu na stan zdrowia.

T.K. Nadszedł rok 1940 a wraz z nim deportacje Polaków na Wschód. Panowie (wówczas dzieci)
wraz z rodzicami zostaliście zesłańcami. Proszę opowiedzieć o szczegółach dotyczących aresztowania
i podróży w głąb ZSRR?

R.W. Ojciec po wkroczeniu Sowietów jesienią 1939 roku był aresztowany i osadzony w więzieniu w Wołkowysku.
Dość szybko, bo po kilku tygodniach został jednak zwolniony. Wstawiła się za nim miejscowa ludność.
Do momentu wywózki na Wschód rodzina przebywała w Strudze.

A.W. 10 lutego 1940 roku zostaliśmy wywiezieni. Ja miałem cztery, a brat pięć lat.

R.W. Sowieci przyjechali po nas we wczesnych godzinach rannych. Dobijali się do drzwi. Kazali się szybko ubierać
oraz spakować co najważniejsze. Furmankami zawieźli do Wołkowyska na tzw. wąski tor kolejowy.
Szerokie były już w Baranowiczach i tam nas odtransportowano.
Z Baranowicz około dwa tygodnie jechaliśmy do Czelabińska.

A.W. Rodzice wspominali, że warunki jazdy były ciężkie, kilkudziesięciostopniowe mrozy,
ale o nas dbali i myśmy tego nie odczuli.

R.W. Z Czelabińska pojechaliśmy wąskim torem kolejowym do Karabasza. Wywiezieni z nami zostali brat ojca Wacław
(pracował z ojcem w leśniczówce przed wojną) oraz cioteczny brat mamy Marian Cybulski (przyjechał do rodziny
Woźniakowskich po wkroczeniu Niemców na Kielecczyznę).
Tylko kilka wagonów z tego składu zostało odczepionych w Karabaszu, reszta pojechała do Kazachstanu.

T.K. Trafiliście na Ural. Proszę opowiedzieć o losach rodziców i swoich na „nieludzkiej ziemi”.

A.W. Tam, gdzie trafiliśmy, były kopalnie miedzi. Rodzice pracowali w jednej z nich. Mama na powierzchni,
a tata początkowo pod ziemią. Ojciec obawiał się, że może nie przeżyć w takich warunkach, dlatego spowodował wypadek.
Dojechał wózkiem do ściany i zmiażdżył sobie palec. Nie mógł wówczas pracować, uzyskał zwolnienie.
Brat uczęszczał do przedszkola, ja zaś do żłobka. Nauka w języku rosyjskim. W domu ojciec nakazywał mowę tylko
w języku polskim, a za próby rozmów po rosyjsku potrafił spuścić manto. Mieszkaliśmy w baraku, sześć osób,
w pomieszczeniu 4x4, łóżka piętrowe.
U Sowietów była zasada, kto nie pracuje, ten nie je. Żywność można było nabyć w sklepie, ale kolejki wielkie i drogo.
Miejscowi byli bardzo zdziwieni, że nas tam z „biednej Polski” przywieźli takich bogatych.
W Rosji spędziliśmy ponad 2 lata.

R.W. Po przyjeździe pamiętamy duże opady śniegu i niskie temperatury. Były przydziały żywności.
Na zesłaniu stryj i wujek zostali aresztowani, ale po porozumieniu Sikorski – Majski ich wypuścili.

T.K. Po podpisaniu układu Sikorski – Majski udało się całej Waszej rodzinie opuścić Związek Radziecki.
W jaki sposób dotarliście do Iranu?

R.W. Najpierw ruszyliśmy do Buzułuku, gdzie organizowała się armia gen. Andersa. Nie dojechaliśmy jednak na miejsce,
ponieważ otrzymaliśmy informację, że wojsko zostanie przerzucone na południe do Uzbekistanu.
Dlatego zmieniliśmy kierunek już na Uzbekistan. Podróż naturalnie koleją. Dojechaliśmy do miejscowości
Farab nad Amu-Darią i stamtąd zostaliśmy przetransportowani barkami do miejscowości Turtkul.
Były tam duże uprawy bawełny. Ojciec jeszcze był wtedy z nami, a stryj już w armii. Tata do wojska trafił w Kermine.

A.W. Podróż trwała tygodniami, bywało różnie, przesiadki. W Turtkul rodzice pracowali przy uprawie bawełny,
ale przebywaliśmy w nim krótko. W drodze powrotnej na barce zapadłem na tyfus.
Statek cumował, na brzegu grzebani byli zmarli. Podczas jednego z takich przystanków kierownik transportu powiedział:
„poczekajmy trochę, bo ten mały się kończy, jak się skończy, to go pochowamy i popłyniemy”.
A ja wtedy poprosiłem pić i popłynęliśmy dalej. Dotarliśmy do Samarkandy. Mama pracowała w kołchozie Inklap,
my zaś z bratem trafiliśmy do sierocińca. Warunki w nim panujące były niezwykle trudne, brak opieki lekarskiej,
racje żywnościowe głodowe. W sierocińcu opieka była polska, magazyn prowadzili państwo Sadowi
(pan Sadowy pełnił później funkcję zastępcy komendanta osiedla w Koji).
Niestety zaopatrzenie nie dotarło na miejsce i wiele dzieci zmarło z głodu.
Pewnego dnia wstałem wcześniej rano za swoją potrzebą i zobaczyłem, że do nosa obok mnie śpiącej dziewczynki
wchodzi mucha. Podszedłem do niej, dotknąłem i stwierdziłem, że nie żyje.
Zareagowałem bardzo nietypowo, położyłem się i spałem nadal. Widocznie śmierć nie była czymś nadzwyczajnym.
Nie mogę nie opisać również faktu, o którym opowiedział mi Janek Sadowski
(przeszedł z Arturem i Ryszardem Woźniakowskimi cały syberyjski szlak).
Otóż pewnego dnia usłyszał w budynku sierocińca krzyk rozpaczy, co wzbudziło jego zainteresowanie.
Dowiedział się, że byli to rodzice trójki dzieci, które tu umieścili jakiś czas temu i właśnie przybyli aby je odebrać.
Okazało się jednak, że cała trójka już nie żyje. Trudno sobie wyobrazić przeżycie takiej tragedii.

Nasz ojciec otrzymał urlop w wojsku, aby połączyć się z rodziną. Tak też się stało. Mama zabrała mnie i brata
oraz Janka i Kazika Sadowskich, tak jak staliśmy z podwórka sierocińca w Samarkandzie.
Następnie pociągiem dotarliśmy do portu w Krasnowodsku, by przez Morze Kaspijskie popłynąć statkiem
do Pahlavi w północnym Iranie (wówczas Persja). W Pahlavi przeprowadzono dezynsekcję, pozbywaliśmy się ubrań,
które poszły do spalenia. Mama wtedy bardzo chorowała. Stamtąd samochodami pojechaliśmy do Teheranu.
Pamiętam, jak wojsko wtedy skręcało w prawo do Iraku, my pojechaliśmy prosto.

T.K. Tata i jego brat Wacław pozostali w wojsku. Jakie były ich losy w Armii Andersa?

R.W. Tata podchorążówkę ukończył już w Iraku, najpewniej w Chanakinie.
Stamtąd został rzucony na bliski Wschód do Palestyny.

A.W. Na front włoski nie poszedł ze względów zdrowotnych i pracował w szpitalu.

R.W. Pracował w administracji szpitala w Al-Kantara nad Kanałem Sueskim.
To był centralny szpital wojenny polskiej armii na wschodzie, ojciec był kierownikiem izby przyjęć.
Do tego szpitala przywożono również rannych spod Monte Cassino. Pracował w nim do roku 1948.

A.W. Stryj Wacław z Andersem walczył pod Monte Cassino. Po wojnie mieszkał w Anglii.
Ożenił się z Polką, urodził im się syn i wrócili do kraju. Zamieszkali w Warszawie.

2. Mieczysław Woźniakowski (z prawej) w Palestynie. Rok 1946 lub 1947. 
Fot. ze zbiorów rodziny Woźniakowskich

T.K. Co się działo dalej z Panami i mamą?

R.W. W Teheranie poszliśmy do szkoły. Przebywaliśmy w nim krótko. Doszło do podziału na grupy, w wyniku czego
starsza młodzież trafiła do Iraku i Palestyny, my zaś pojechaliśmy do Ahwazu i dalej do Basry,
by następnie popłynąć statkiem do Karaczi. Po dotarciu na miejsce, przez pewien okres, przebywaliśmy na pustyni
niedaleko miasta. Dopiero wtedy wsiedliśmy na duży statek „Kalifornia”
i płynęliśmy pod amerykańskim konwojem wojskowym.

A.W. Na okręcie przebywały najczęściej małe dzieci wraz z kobietami albo osoby mocno zaawansowane wiekiem.
Naszym celem była Mombasa. Stamtąd podróżowaliśmy koleją do Mukono. Z Mukono już ciężarówkami do Koji.

T.K. Pewnie niewiele osób słyszało o osiedlach dla polskich rodzin w Afryce. Czym były te osiedla?

A.W. Osiedle Koja nad Jeziorem Wiktorii to była mała Polska. Przebywało w nim około trzech tysięcy Polaków.
Mówiliśmy w języku polskim. Była szkoła podstawowa, średnia, była administracja polska, szpital, świetlice,
kino, teatr. Osiedla w Afryce powstały na mocy porozumień rządu polskiego w Wielkiej Brytanii z rządem brytyjskim.

R. W. W Nairobi znajdowała się delegatura rządu polskiego.

3. Jadwiga Woźniakowska (Sybiraczka, nauczycielka polskiej szkoły w Koji) z synami Arturem i Ryszardem
przed swoim domem w Afryce. Fot. ze zbiorów rodziny Woźniakowskich.

T.K. Pobyt w Koji Pan Artur określa jako najszczęśliwszy w swoim życiu. Oprócz wspaniałej przyrody
trzeba było jednak normalnie żyć, pracować, kształcić się.
Jak wyglądało życie w tym polskim osiedlu nad Jeziorem Wiktorii?

A.W. Byli mieszkańcy Koji wspominają pobyt w niej z zachwytem, a spotykałem później wielu.
Osiedle położone na górze, w środku kościół z polskim proboszczem, na zboczach domy, ulice.
Nasza mama pracowała w szkole jako nauczycielka, my zaś w niej się uczyliśmy.
System nauki był taki jak w przedwojennej Polsce. Funkcjonowały różne warsztaty rzemieślnicze i mieszkańcy
znajdowali zatrudnienie, zaś żywność, owoce otrzymywaliśmy. Podobnie jak pewną sumę pieniędzy na osobę.
Można było mieć ogródki przydomowe. Brat w tym okresie trafił do szpitala w Kampali i miał operację ślepej kiszki.
Wyjechaliśmy z nim. Pamiętam wspaniałą afrykańską przyrodę, ale tej Afryki nikt już dziś nie zobaczy,
mam na myśli oczywiście Koję. Po osiedlu Koja współcześnie nie ma nic.

R.W. Najpierw powstały szkoły podstawowe, następnie dwa gimnazja oraz liceum. Matury zdawało się
początkowo w Masindi. Później, kiedy osiedla likwidowano, zwożono Polaków z innych miejsc i egzaminy maturalne
zdawało się też w Koji. W czasie wolnym początkowo korzystaliśmy z kąpieli w Jeziorze Wiktorii, ale później nam tego
zakazano, m.in. ze względu na krokodyle. Osiedle było ogrodzone. Administrację miejscową sprawowali
Brytyjczyk (komendant główny) i Polak (zastępca). W Koji panował dobry klimat, osiedle położone wysoko.

4 Dzieci polskiej szkoły w Koji nad Jeziorem Wiktorii. Artur Woźniakowski drugi w drugim rzędzie.
Fot. ze zbiorów rodziny Woźniakowskich.

T.K. Po sześcioletnim pobycie w Afryce opuściliście Państwo „czarny ląd” i przyjechaliście do PRL-u.
Kiedy połączyliście się z ojcem i gdzie osiedliście w powojennej Polsce?

A.W. W roku 1947 ojciec otrzymał urlop i odwiedził nas w Koji. Przyjechał w mundurze wojskowym.
Byliśmy bardzo dumni. To wtedy rodzice podjęli decyzję o powrocie do kraju. Osiedla w Afryce likwidowano.
Rodzice obawiali się komunistycznej ojczyzny, ale jeszcze bardziej obawiali się pozostania na obczyźnie,
zwłaszcza że Anglicy naciskali na wyjazd do Polski. Dodatkowo stan zdrowia taty skłaniał nas do powrotu.
Wyjechaliśmy w roku 1948. Spotkanie z ojcem nastąpiło w Suezie.

R.W. Z Suezu popłynęliśmy statkiem do Genui. W Genui były już podstawione wagony kolejowe z pryczami.
Podróżowaliśmy przez Austrię, Niemcy, Czechy. Granicę polską przekraczaliśmy w Międzylesiu.
Dotarliśmy do miejscowości Czechowice-Dziedzice. Z tego miejsca wszyscy rozjeżdżali się po całym kraju.
Pod Częstochową była nasza rodzina i tam zamieszkaliśmy.

A.W. Później przenieśliśmy się do Bodzentyna, ojciec dostał pracę. Do liceum im. Sienkiewicza uczęszczaliśmy
jednak już w Częstochowie. Skończyłem studium nauczycielskie i pracowałem jako nauczyciel w Skarżysku-Kamiennej,
ale to mi nie odpowiadało. Wróciłem do Częstochowy i pracowałem w innej branży.

R.W. Ja z kolei skończyłem leśnictwo na SGGW i pracowałem w nadleśnictwie w Herbach.

5. Bracia Woźniakowscy Artur (z lewej) i Ryszard w Herbach, sierpień 2023 r.
Fot. ze zbiorów Tomasza Kiejdo.

T.K. Przez całe życie pielęgnujecie Panowie pamięć o przeszłości swojej rodziny, Sybiraków
oraz „polskich Afrykańczyków”. Podróżowaliście w miejsca swojego dzieciństwa, kilkukrotnie również
do Afryki. Pan Artur angażował się w prace na rzecz odnowienia polskiego cmentarza w Koji.
Proszę powiedzieć młodszym pokoleniom Polaków, dlaczego powinniśmy utrwalać pamięć o naszej przeszłości?

A.W. Obydwaj jesteśmy członkami Związku Sybiraków w Częstochowie, w którym pełnię funkcję wiceprezesa.
Jeździliśmy z bratem do miejsca swoich narodzin – Hrynek. Byłem w Nowosybirsku, Karabaszu, Kazachstanie.
W Karabaszu zbudowaliśmy z kolegą pomnik wdzięczności dla ludzi, którzy nam umożliwili przetrwanie na zesłaniu.
Byli tacy i chcieliśmy ich upamiętnić. Afrykę, w tym Koję, odwiedzaliśmy wiele razy. Ostatni raz w marcu bieżącego roku.
Utrwalamy pamięć o przeszłości, ponieważ to jest nasza historia. Ta historia przez wiele lat była zakryta,
nie mówiło się o niej po wojnie. W czasach komunizmu, pisząc swój życiorys, ukrywałem wywózkę za Ural,
pisałem, że w roku 1940 wyjechałem z rodzicami do Związku Radzieckiego.

R.W. Chcę jeszcze dodać kilka słów w kontekście naszego powrotu do Polski i stosunku ówczesnych władz do ojca.
Przez pewien czas nie było żadnych reperkusji. Tata pracował w Parkach Narodowych w Bodzentynie.
Jednak w okresie największych represji stalinowskich został wezwany do Warszawy, do zarządu ochrony przyrody
w Ministerstwie Leśnictwa, gdzie oznajmiono mu, że nie może pracować w dotychczasowym miejscu.
Po pytaniu ojca, co ma robić i gdzie się udać, wskazano kilka miejsc, ale w każdym z nich spotkał się
z odmową zatrudnienia. Wówczas ponownie powrócił do Warszawy. Wiceministrem Leśnictwa był wtedy kolega taty
ze studiów na SGGW Tadeusz Rykowski, który polecił mu wrócić do Bodzentyna i nie rozmawiać z nikim
o zaistniałej sytuacji. Ostatecznie pozostał więc na Kielecczyźnie. Po przejściu taty na emeryturę rodzice
do nas dojechali i zamieszkaliśmy w Herbach.
Zainwestowali w dom, w którym dziś rozmawiamy. Tak potoczyło się nasze życie.

6. „Kącik afrykański” z pamiątkami Artura Woźniakowskiego w jego domu w Herbach.
Fot. ze zbiorów Tomasz Kiejdo

Bardzo dziękuję za rozmowę.
Herby, 7 sierpnia 2023 r.